Teoria grawitacji duszy
a mimo to ugina myśli,
jakby coś wewnątrz ciała chciało opaść na kolana,
choć nie ma modlitwy, do której warto się zbliżać.
Bywam wtedy w połowie drogi między sobą a sobą,
nie tak zagubiona, jak rozszczepiona.
Chciałabym wierzyć, że to tylko faza —
ale to przypływ, który nie zna odpływu.
To echo, które wraca, zanim jeszcze zdążysz coś powiedzieć.
Mówią, że wszystko można przekuć w siłę.
Ale nie mówią, jak odróżnić siłę
od zaciśniętych pięści,
albo od tego cichego „nic mi nie jest”,
co próbuje udawać ogień.
A jednak czasem, w samym środku tej gęstej ciszy,
słyszę głos — nie mój, ale znajomy,
jakby był zapisany w kościach:
zamieniaj to w moc.
Nie tłumacz.
Nie objaśniaj.
Nie przepraszaj za swoje przetrwanie.
Zamieniaj to w siłę — nawet jeśli drży.
Nawet jeśli jej nie widać.
Siła to nie pancerz, to puls.
To to, co zostaje, kiedy już nie możesz więcej,
a jednak wstajesz — może tylko po to,
żeby nie leżeć w cudzej opowieści.
Zamieniaj to w motywację,
ale nie dla świata.
Świat nie musi wiedzieć.
Nie musi klaskać.
Wystarczy, że Twoje serce zauważy,
że oddycha mimo wszystko.
Bo dusza nie spada.
Dusza krąży wokół tego, co ją poraniło,
jakby szukała znaczenia w ruinach.
To właśnie jest teoria grawitacji duszy:
wracanie do bólu nie po to, by cierpieć,
ale po to, by wreszcie go unieść.
A jeśli się nie da?
To też jest siła — przyznać, że nie zawsze się da.
Ale można próbować.
I próbując — istnieć.