Praktykujący
wchodził do katedry,
ogarniało go coś,
co nazywał przewrotnie
sakralnym paraliżem.
Czuł, że potężne siły
brały go w swoje kleszcze.
Sztywniał mu kark,
a myśli zwalniały
jak zmęczone szkapy.
Bał się obejrzeć za siebie,
bo wydawało mu się,
że siły tylko czyhają,
by go ukarać.
Spoglądały na niego
poprzez smutne
i zdziwione oczy
świętych figur,
jakby z wyrzutem.
Myślał, że aby je zadowolić,
trzeba zadać sobie ból,
najlepiej przez klęczenie
na twardej posadzce.
Na szczęście
już w czasie obiadu,
w okolicach drugiego dania,
paraliż ustępował.
Czuł wtedy, że rzeka życia
unosząc obrazy śledzika,
zimnej wódeczki
i panienki z szóstego,
zaczyna znowu płynąć
przez jego umęczone ciało.