Jestem
Brudnym psa, które biegnie skundlone i dzikie
o północy w ulicę do księżyca wyciem
twarzą matki zakrzepłą pod lodem powieki
kiedy sine jej palce różaniec utrefił
na pamiątkę miłości co młodo umarła
ciałem krzyża schylonym na drogi rozstajach
tą z którą można dotknąć dna i w niej utonąć
strzałą w sercu głęboko po brzechwę utkwioną
szarym świtem gdy czoło do szyby przylepia
budząc nocy bezsennej przed światłem dnia przestrach
z dachu ust w bruk zepchniętym wciąż głodnym, brzemiennym
permanentnie, rejestrem straconych nadziei
i w odwiecznej po szczęście kolejce petentem
jednocześnie w głąb siebie zwiniętym ze szczętem
w ok(n)o Boga kamieniem zapiekle rzuconym
który w ziemię z powrotem strącają anioły
wszystkich tęsknień Aortą w szept zmienioną i krzyk
kiedy w błoto z krwią wsiąkną kiedy zeschną się w Nic
z kurzem liter unosząc się nad drogi ciałem
na wspomnienie kroków gdy już dawno przebrzmiały
żeby szramy oblepić wciąż nie zagojone
w których zadry jątrzące, żywy ogień płonie
żeby drżeniem strun cienia światło oswobodzić
żeby światła dygotem cień kłaść znów przed oczy
myśli w bruzdy wisielczej kołnierz zakutane
pod wzdętymi żaglami cisnąć w rzeki fale
niwą piersi toczącą zachodów katedry
aż gdy rzece uda się w pół tę niwę przegryźć
i z kolejnym oddechem ziemi rozszczepionej
jak dorosłe niemowlę znowu się urodzę
zlepekiem liter i sylab, wersów, strof, bo jestem
z każdym dniem wciąż na nowo piszącym się wierszem.