Afryt
dławię się w mroku,
o który błagałam.
Zabrakło mi słów,
nie mogę wyrazić,
co chodzi mi
po głowie.
Zgubiłam sens,
co był na początku,
zamiast brakujących już słów.
Cienie nie tańczą na mym grobie,
nie dla mnie czerń całunów
Łkam, skulona ciasno,
w rogu sypialni.
Me oczy są suche,
łzy oddałam obcym.
Ubrana w suknię ślubną,
nie zaznałam nigdy ludzkiego ciepła,
to suknie dla zimnych,
odległych oczu księżyca.
Nie proszę o nic -
niczego nie pragnę,
prócz nadziei,
którą sprzedałam za bezcen
i słów rzuconych na wiatr.
Powiewu we włosach,
krwi płynącej przez żyły.
Moje zęby stanowią podpis,
wyciskany na szyi
zamiast pocałunków.
Biel mojej skóry,
nie przypomina śniegu,
lecz kość.
Ile stuleci nie czułam,
kropel deszczu na twarzy,
słodyczy owoców
i smaku lata?
Dłońmi przeczesuję ziemię,
jak kiedyś cudze włosy.
Robactwo pożera to,
czego nie tknę.
A ja jestem niezmienna,
marmurowa,
surowa,
pozostawiona sama sobie.
Świat o mnie zapomniał,
a ja nie zapomniałam o nim.
Mój dom stał się jednym z tych,
które omija ludzki wzrok.
Popadł w ruinę,
lecz mnie nie interesuje nic,
co znajduje się powyżej ziemi.
Tylko pająki mogą patrzeć na mą twarz
Żaden z żyjących.
Żaden z umarłych.
Ani ja.