U mnie okej
chmury po niebie stadami jak miejskie gołębie,
tulą
kominy i wieże w ciężarne objęcia ciężkie,
szumią
ulice wściekle krwią spalin krztusząc się w męce, nie
New York na szczęście, lecz buro trochę i tęsknie i jeszcze to morze cegieł.
Oburącz
ktoś szpetnie „urwą” o bruk bluznął w patriotycznym geście,
brulion
rośnie i dzieci w śmiechu, płaczu i we śnie,
rudzą
już też się drzewa w parku, bo przecież znowu jest jesień;
mówią —
unoś się serce w powietrze, stamtąd lepiej jest widać ziemię.
Struną
światła przetnie słońce przestrzeń przed wieczorem i
półmrok
skądś, gdzieś przyjdzie z szarugą i przyjdzie temu dniu polec,
znów noc
gwiazdami skrzące się oczy modre utopi w studniach okien,
sfruną
myśli płoche, zwątpień pełne i strojne w niebodostąpień tęsknotę.
Strugą
dni poprzez palce ciekną, aż pękną kiedyś na koniec,
trudno
to rzeczy kolej ważne, by drogę przejść mądrze,
w lustro
póki co spojrzeć bez wstydu wciąż mogę i
z duszą
na co dzień swą żyję w zgodzie, reasumując —
u mnie okej.