Sztafaż
Idę na spotkanie. Oblicze księżyca,
Roziskrzone blaskiem czystym , nieskończonym,
Patrzy znad obłoków , jak Boska źrenica.
Wpadam w lustro nieba, wiatrem pomarszczone ;
Nieuważną stopą cichym pluskiem gaszę
Gwiazd odbicia smukłe - niebu wykradzione;
Ręką Pana Boga malowane gwaszem.
Zmęczone latarnie chylą się w alejki.
Ćma osusza skrzydła w czystej światła toni.
Błyszcząca nić życia deszczowej kropelki
Wsiąka w ziemię - gasnąc - w przedśmiertnej agonii.
A za nią kolejna - wygasa i ginie,
Oderwana z czerni parasola płótna
Nagłym zrywem wiatru . Melodyjna płynie
Pieśń płaczącej wierzby, bezgranicznie smutna.
Od samotnej olchy ,jeż, nieco spóźniony,
Szemrzącą alejką tupta w swoje sprawy.
Na igiełkach niesie czerwień spod jabłoni,
Złamaną zielenią źdźbeł soczystej trawy.
Wieszcz milczący przysiadł , w płaszczu marmurowym
Na spłakanej deszczem marmurowej ławce.
Milkną echa kroków w bruku granitowym.
Księżyc się przechadza w parkowej sadzawce.
Tak nieważny, mały w obrazie natury,
Na blejtramie nocy przez Boga rozpiętym,
Po mokrym asfalcie, jak statek z tektury,
płynę z parasolem w palcie przemokniętym.