Styczniowa palba
Świat ogromnie odległy od tego, co zamykają osiedla miast. Nawet inne prawa przestrzeni tutaj rządziły i prawa pięści też, nie mówiąc już o czasie. Odległości mierzone są tym, co się dzieje i co się wydarza. Powoli odchodzę od rzeczywistego obrazu.
Z letargu obudził mnie, jak grom z jasnego nieba, strzał, potem drugi, trzeci i dziesiąty. Jak fajerwerki świst pocisków rozsiewał się obok mnie. Wysoka ściana lasu odpowiadała stentorowym echem. Po chwili odgłosy zamilkły i znowu nastała martwa cisza.
Wszystko działo się w ułamkach sekundy. Tylko na chwilę, gdyż ujrzałem na trzydzieści kroków szare cielsko odyńca w susie nad leśnym rowem, który tworzył otwartą lukę przede mną. Szedł dumnie i prosto. Zadrżałem, starając się opanować z kolbą przy policzku. Jest! Sekundę prowadzę go i ściągam język spustowy. Huk wstrząsa ostro powietrzem. Zwierzę przekopuje się w galopie przez śnieg. Wyrzucam łuskę z repetiera i składam się znowu do strzału. Dygocę z emocji, dygocę z dzikiej radości jak dziecko. Puszczam jeszcze jeden pocisk za szarą sylwetką dzika, i kiedy repetuję znowu, nie ma nic… pudło. On też znika.
Wychodzę i idę na ślad za uciekającym zwierzęciem. Pierwsze krople krwi rozpylone na śniegu. Świeże i jasnoczerwone jak łzy kaliny. Widać rysę smagnięcia po bieli rozpalonego stożka pocisku. Patrzę w nieznany krajobraz i widzę w dali powalonego dzika, krzyczę:
– Mam cię!
Otwieram oczy. Sen minął razem z uchodzącym postrzelonym dzikiem.
strzał rozdarł ciszę
na biel wypełzła strużka
mróz zatrzymał bieg