Rozmowy głodnych cieni
zjadamy metafor resztki ze stołu.
W zagięciu kartki zapadła cisza,
papier jak skóra pamięta dotyk.
Na strychu cienie trwają bez celu,
drewniane schody skrzypią jak myśli.
Z sufitu zwisa zapach sierpnia,
a w starych słoikach drzemie echo.
Spichlerz nie mieści ziarna, lecz znaki,
co z głodu znaczeń pękają w dłoniach.
Głodni przeszłości — bezpieczni w mroku,
idziemy śladem, który nie wraca.
Na ścianie wisi cień nieobecnych,
obok zegara, który nie dzwoni.
W kredensie puste filiżanki z gestów,
ustawione równo jak przemilczenia.
Gwoździe pamięci trzymają zasłonę,
za którą światło jest tylko wspomnieniem.
Czas tu nie płynie — on się zawiesza,
jak stare lustro w zbyt cichym domu.
Pod deską jęczy fragment rozmowy,
zbyt kruchy, by go poskładać znowu.
Lecz ktoś otwiera okno bez słowa,
światło się wślizga na blat jak błysk.
Powietrze drży — coś pęka w kurzu,
jakby milczenie chciało odetchnąć.
Zegar, co milczał, wzdycha bezgłośnie,
a cień w kredensie porusza filiżanką.
Nie jest to krzyk, lecz zapowiedź dźwięku,
wystarczy — niech drgnie spojrzenie w szybie.
Nie trzeba krzyku, by stała się mowa,
wystarczy spojrzenie
na drzazgę w podłodze.