X

Logowanie



Zapomiałaś/eś hasła? Przejdź do procedury resetującej.

Strawberry Moon

Wiersz Miesiąca 0
proza wierszowana
2024-02-28 17:29
Nazywał się Artur Góra. A że nazwisko zobowiązuje, to zawsze mierzył wysoko. Patrzył w gwiazdy fascynując się ich układami, nieustannie liczył spadające, jednak żadna z nich nie spełniła marzenia o podboju kosmosu. Może i był rozczarowany. Ale. Znalazł inny sposób by zbliżyć się do Wielkiej Niedźwiedzicy z którą gawędził co noc. Wypatrywał pośród zachmurzonego nieraz nieba, tej jedynej powiernicy wszystkich bolączek i nadziei, planów na jutro, najbliższy tydzień czy rok. A przede wszystkim poezji do której pisania nikomu by się nie przyznał. Kochał góry. Nazwisko zobowiązywało, ale nie w tym rzecz. Kochał samotne wędrówki i wspinaczki. Im wyższy zdobyty szczyt tym większą odczuwał frajdę. Wiadomo. Im wyżej wszedł tym bliżej mu było do gwiazd. Czasem wydawało mu się że wystarczy wyciągnąć dłoń i rwać, zgarniać do plecaka roje zastygłych w bezruchu świetlików ułożonych w gwiazdozbiory, których nazwy i kształty byłby w stanie wymienić i narysować wyrwany ze snu w samym środku nocy. Alpinizm pozwalał mu podejść na tyle blisko swojej wybranki, na ile starczyło zdrowia i sił w niemłodym już, bo czterdziestoletnim ciele. Ciele wysportowanym, ale i coraz bardziej zmęczonym tym nadludzkim wysiłkiem, niekorzystnymi warunkami i chorobą wysokościową, objawiającą się na dużych wysokościach bólami głowy, wymiotami i pogorszeniem jakości snu. Nie założył rodziny. Nie miał czasu dla kobiet. Trwonił go na obserwowanie gwiazd, na wychodzenie im naprzeciw. Ciągle ćwiczył żeby utrzymać formę i ciągle było mu mało zdobytych szczytów, bo z żadnego z nich nie udało mu się przesiąść na Księżyc, który zdawał się drwić z alpinisty unosząc się jakby wprost proporcjonalnie do przebytych wzwyż kilometrów.

- Droczy się ze mną, skubany - śmiał się Artur jednocześnie rozczarowany ale i zmotywowany do kolejnej wyprawy, która zakończy się sukcesem. Był tego niemal pewien. Ludzie ze wsi wypytywani o Artura przez śledzących jego poczynania dziennikarzy od lat powtarzali im to samo. Że chłopak się zmienił, zdziczał po śmierci rodziców jak bezpański pies, bo tak właśnie kończą odmieńcy.

- Panie, żeby on choć kobitę miał, to by o niego zadbała, dopilnowała. Ale nie ma. Zresztą, która by takiego dzikusa chciała. Z niego żadnego pożytku. Tylko strach czy wróci i kiedy. I czy jeszcze gębę otworzy czy już będzie tylko patrzeć przez ten teleskop w te swoje gwiazdy co to mu rozum i duszę ukradły.

- Była tu taka jedna co by za nim i do piekła poszła, ale jemu zła była. Bo nie świeciła i ziemi się trzymała, twardo i pewnie - dodawał inny pytany. - Nie dała się przekabacić. I Bogu była wierna. Bogu. Nie gwiazdom. Do kościoła chodziła, a Artur jej ciągle powtarzał, że Boga nie ma. Że są tylko gwiazdy i do nich trzeba iść. Do nich się modlić żeby dopuściły człowieka do swojej światłości, wielkości i nieśmiertelności. Że te które spadają to po to tylko by nas oświecić. Gdzie iść. Gdzie patrzeć. Nie pod nogi lecz ponad chmury. Toż nawet pies kiedy wyje łeb do góry zadziera. Zwierzę, a takie mądre.

W czasie jednej z przedłużających się wypraw na Duforuspitze, kiedy to niemal pewne już było, że Artur spadł albo zawisł gdzieś na skale, Hela okrążając na kolanach ołtarz parafialnego kościoła błagała swojego Boga żeby jej go wrócił, a wtedy ona zajmie się nim, naprostuje i przed ołtarz przyprowadzi. Bóg wysłuchał może, bo Artur w końcu wrócił cały i zdrowy z Helą się spotkał, wysłuchać wysłuchał, paroma pchnięciami dzieciaka zmajstrował i poszedł z powrotem. A kiedy Hela się o ciąży dowiedziała i z nowiną do niego pobiegła, jak tylko ten wrócił do domu.

Artur tylko ją wyśmiał, na niebo palcem wskazał, zebrał sprzęt i poszedł jeszcze dalej. W jeszcze wyższe góry, dokładnie na Mont Blanc, gdzie nie było słychać Helinego zawodzenia ani plusku gdy do rzeki wskakiwała topiąc siebie i dziecko. Tak na raz.

Wtedy też psy wyły. Z żalu. Na śmierć wyły. Bynajmniej nie na chwałę gwiazdom. Ostatni raz tak wyły w czasie wojny, gdy Niemcy mieszkańców mordowali. Do kościoła zapędzili, zamknęli drzwi i podpalili. Ludzie krzyczeli. I ci z kościoła i świadkowie stojący wokoło, patrzący jak umierają ich sąsiedzi i bliscy. I psy wyły wtedy tak żałośnie jak nigdy przedtem i nigdy potem. Artur gdy wrócił ramionami tylko wzruszył nic go ta tragedia nie obeszła. Podobnie przekleństwa rzucane w jego stronę przez zrozpaczonych rodziców, którzy tylko jedną Helę mieli.

- Bądź przeklęty! - krzyczała przez łzy jej matka. - Ty i te Twoje góry i gwiazdy. Żebyś tak wreszcie spadł. Albo żeby Ci chociaż te gwiazdy na ten pusty łeb spadły. I żeby to wszystko stoczyło się pod moje nogi. A wtedy zrobię ja z wami porządek. W ziemię wdepczę. Co do sztuki. W ziemię, tam gdzie moje dziecko leży.

Artur i z tego nic sobie nie robił. Żył swoim życiem. Trenował, patrzył w gwiazdy i planował kolejne wyprawy. Któregoś dnia jednak stało się coś co raz na zawsze zmieniło jego życie. Dom o który nie dbał przesadnie zaczął popadać w ruinę i przy byle opadach kapało Arturowi na głowę. Któregoś dnia rozzłoszczony tym faktem wybiegł z domu, wyciągnął z szopy drabinę i trzymając w jednej ręce dachówkę na wymianę począł wspinać się na dach. Mokro było jak to przy deszczu. Mokro więc ślisko. Szczeble starej drabiny od dawne wyślizgane więc będąc już praktycznie na miejscu nie utrzymał równowagi i spadł.

Śmiali się później ludziska, że kilkutysięczne szczyty zdobywał, a dachowi nie dał rady. Że dach go zrzucił jak narowisty koń niechcianego jeźdźca, albo że to może była ta jego Wielka Niedźwiedzica, drwili trzymając się pod boki. Nic a nic nie było im Artura żal.

- Jest na tym świecie sprawiedliwość - triumfowała matka Helki. - Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy. Doczekałam się.

Trochę przyszło jej czekać, bo Hela już ósmy rok w ziemi leżała. W białej sukni, bo ksiądz dobrodziej, mimo ciąży, pozwolił. Wystarczyło obiecać nowy dzwon i schody. Dla Heli wszystko.

Artur spadł tak niefortunnie, że chodził teraz o kulach i przy tych kulach miał już zostać. Z tęsknoty za niedościgłą już teraz kochanką rozpił się i zaczął popadać najpierw w depresję, później w obłęd. Mówił do niej, najpierw szeptem, później szept w krzyk się przerodził. Prośby w groźby, a miłość w nienawiść do całego świata. Znalazł gdzieś w szopie strzelbę po dziadku jeszcze. Były do niej i naboje. Podpity wychodził wieczorami na ganek do Niedźwiedzicy jak do kochanki gadał, gdy ta uparcie milczała celował w jej brzuch albo głowę, strzelając nieudolnie aczkolwiek z wielkim hukiem, a okoliczne psy znów wyły na trwogę. Powiedziały mu kiedyś baby w sklepie, że te kule to kara za to co Helce zrobił. Że w piekle skończy, a stamtąd gwiazd nie widać. A góry jeśli nawet są, to płoną żywym ogniem i od samego patrzenia na ten ogień oczy się topią. Taka to temperatura. Że ślepym będąc będzie się ciągle na te góry wspinał i z nich spadał, nieustannie płonąc i tak już zawsze. Na wieki wieków amen. Niby się tym nie przejął, niby nie wierzył w takie bzdury, ale poszedł wreszcie na cmentarz, przy grobie dziewczyny przysiadł i zaczął jej się tłumaczyć, przepraszać i o litość żebrać dla kaleki. Po pijaku to zrobił, a gdy wytrzeźwiał sam sobie wydał się śmieszny. Na wszystko było już przecież za późno. Na przeprosiny i na cofnięcie skutków wypadku. Zresztą śmieszne było i to, że choć przez chwilę był w stanie myśleć, że to faktycznie Helka może mieć z tym coś wspólnego. Helka albo ten jej Bóg, będący rzekomo ponad jego gwiazdami. Nie było nic ponad. Tego jednego był pewien i w piekło też nie wierzył. Od zawsze. Któregoś dnia przyszedł do niego ksiądz. Ten sam który Helkę grzebał. Chciał pewnie dobrze, ale swoimi słowami tylko Artura rozgniewał, tak że ten rzucił się na niego i pięściami okładał tak długo aż ksiądz przestał się ruszać. Dopiero wtedy przyszło otrzeźwienie, ale znów było za późno, czas nie chciał się cofnąć, głowa księdza nie chciała się podnieść, jego oczy pozostawały zamknięte, a ręce leżały nieruchomo tuż przy twarzy, którą do końca starał się chronić. Z jego uszu coś wyciekało, a puls pozostawał niewyczuwalny pomimo prób reanimacji. Artur nadludzkim wysiłkiem przekulał ciało proboszcza do znajdującej się nieopodal dawno wyschniętej studni i wepchnął je do środka. Od tego czasu było już tylko gorzej. Nie wiadomo czy spowodowały to wyrzuty sumienia czy też strach przed tym że ktoś odkryje jego tajemnicę ale Artur zaczął miewać koszmary i słyszeć głosy. Śniła mu się Helka cała w ziemi. Czarnoziem wysypywał jej się z otwartych nienaturalnie szeroko oczu i ust. Wysypywał się nierównymi porcjami gdy wołała do Artura: - Nie ma już gór ani gwiazd. Nie ma. Tak wygląda śmierć. Tak wygląda kara za grzechy.

Czasami zamiast Helki pojawiał się ksiądz dobrodziej. Ten z kolei ociekał wodą. I z dobroduszną miną wypytywał Artura: - Synu, przemienić tę wodę w wino czy może w krew? - po czym dłońmi rozłupywał swoją głowę i wypływały z niej i wino i woda i krew i gdzieś z bardzo daleka słychać było bicie dzwonów i psy wyły i schodziły lawiny. Takie z kamieni i słów we wszystkich osobach i przypadkach odmieniające słowo WINNY! Artur budził się roztrzęsiony, zlany potem i własnymi szczynami. Próbował zapić swój strach. Zalać te obrazy, niechby popłynęły z wysokoprocentowym nurtem, niechby zniknęły mu z oczu, głowy i pamięci. W chwilach bezsilności wył niczym pies w kłębek się zwijał w rogu swojej budy zarastającej brudem i pajęczynami. Raz po raz zbierał sypiący się z sufitu gruz i wynosił go do studni gdzie ksiądz dobrodziej ograbiony z uśmiechu czekał na życie wieczne w które święcie wierzył na własną zgubę i udrękę. Bo czy nie lepiej raz a dobrze pozbyć się świadomości, duszy i ciała, które ciążą jak balast, a przez obietnicę nieskończoności nie ma szans by posmakować prawdziwej wolności. Artur pragnął jej jak nigdy wcześniej. Był to inny rodzaj wolności. Nie taki jaki czuje się stojąc na szczycie góry, gdzie jesteś królem świata i przez te kilka chwil czujesz się spełniony. To była ta wolność, która uwalnia od myślenia, od mocowania się z własnymi słabościami, ze strachem, że faktycznie może być jakieś dalej, a ty chcesz po prostu zniknąć. Raz na zawsze. Jakby nigdy nie było nawet pomysłu na ciebie. Tak żebyś nie musiał zaznać nawet zaczątku istnienia, kiedy to jakiś plemnik łączy się z komórką jajową i następuje ciąg zdarzeń, których nie masz prawa pamiętać, ale które już rzutują na całe twoje życie.

Artur wybrał miejsce i czas. Truskawkowa Pełnia Księżyca. Mężczyzna oglądał ją z największego wzniesienia w okolicy. Dwieście siedemdziesiąt osiem metrów nad poziomem morza. Takie nic. Ale o kulach ciężko było zdobyć i taki szczyt. Ostatnie wyzwanie. Artur był zmęczony. I drogą i tym co zalęgło się w jego głowie. Bał się tego. Siebie się bał. Patrzył na księżyc. Cisza ciążyła jak cierpiącym na bezsenność nocne niebo. Zaczął więc mówić. Tak po prostu. Trochę o sobie, trochę o innych. Nawet nie zauważył kiedy ten monolog przemienił się w spowiedź. Artur spowiadał się swoim Bogom. Każdej gwieździe z osobna i wszystkim naraz. Klęczał, zadzierając głowę jakby chciał się napatrzeć na nie na zapas. W piekle nie ma przecież gwiazd. Kiedyś nie wierzył w piekło, nie wierzył w nic co mogłoby go pokonać, umniejszyć, ukarać za arogancję i butę. Od kiedy słyszał głosy w swojej głowie, odkąd przychodzili do niego w snach i Helka i ksiądz dobrodziej, zaczął dopuszczać do siebie fakt istnienia światów równoległych do których odchodzi się po sądzie. Stąd ta spowiedź. Stąd decyzja by przyspieszyć nieuniknione. Byle już zejść z oczu temu światu. Tym którzy wiedzą i pamiętają i tym co w proch obróceni wciąż się przypominają. Jak słowa wyrwane z kontekstu, słowa wiersza którego nikt nigdy nie czytał. Artur nigdy nie czuł się poetą. Ale pisanie było sposobem oswojenie tej inności, niezgody na to co się w nim działo tam w środku. Demon rósł razem z nim od poczęcia. Byli jak bracia. Jak bliźnięta, które łączy coś więcej niż wspólni rodzice czy wspólna macica. Tej więzi nie da się zrozumieć. Nie da się wytłumaczyć. Nie słowami, które znał. A jednak próbował. I teraz po skończonej spowiedzi czytał jeden po drugim i palił odpalając jeden od drugiego. Gdzieś w dole zawył pies. Najpierw jeden. Chyba u Sobczyków. Później dołączyły kolejne. Po paru minutach wyły już w całej wsi. Wszystkie psy, suki i ich szczenięta.

- Już czas - wyszeptał Artur. Nóż krótko odbił światło księżyca i zaraz przybrał kolor dzikich truskawek dojrzewających w czerwcu w Ameryce Północnej. Były słodkie jak krew. A może to nie tak. Może to krew miała smak tamtych dzikich truskawek. Trudno mi powiedzieć. Jestem tylko świadkiem. Narratorem i właścicielem psa, który to przeczuwał.

Ocena wiersza

Wiersz został oceniony
5 razy
Treść

6
2
5
3
4
0
3
0
2
0
1
0
0
0
Warsztat

6
3
5
2
4
0
3
0
2
0
1
0
0
0

Zaloguj się, aby móc dodać ocenę wiersza.





Komentarze

Kolor wiersza: zielony


Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.


Michał<sup>(*)</sup>
Michał(*)
2024-02-29
,,Nie założył rodziny. Nie miał czasu dla kobiet. Trwonił go na obserwowanie gwiazd, na wychodzenie im naprzeciw."
Czy można trwonić czas dla największej miłości i pasji?
Czy druga osoba ma prawo odbierać tę miłość i wolność którą czuł tylko w górach i blisko gwiazd?
Czy Helena w swojej naiwności liczyła, że ta miłość kiedykolwiek ustanie?
Arturowi pisane było bycie samemu pośród gwiazd, a ludzie tak często chcą pasjonatów zrównywać do swojego dolinnego poziomu. Nie potrafią zrozumieć ich, ani powodu ich szczęścia.
Miłość to nie chęć przywłaszczenia.
Świetne opowiadanie.
Pozdrawiam serdecznie. 6/5*

bez definicji
bez definicji
2024-02-29
Genialnie napisane!!! Jestem pełna emocji po przeczytaniu!!!

Mój ulubiony fragment:

To była ta wolność, która uwalnia od myślenia, od mocowania się z własnymi słabościami, ze strachem, że faktycznie może być jakieś dalej, a ty chcesz po prostu zniknąć. Raz na zawsze. Jakby nigdy nie było nawet pomysłu na ciebie. Tak żebyś nie musiał zaznać nawet zaczątku istnienia, kiedy to jakiś plemnik łączy się z komórką jajową i następuje ciąg zdarzeń, których nie masz prawa pamiętać, ale które już rzutują na całe twoje życie.

Kłaniam się nisko za całość. 10/10

Rambler
Rambler
2024-02-29
Chylę czoła! Piękny kawałek prozy... nie daje odpocząć, wzbiera, pulsuje... nie daje gotowych rozwiązań... kluczy... - to lubię w literaturze a jak jeszcze okraszone pięknym słowem - majstersztyk!!! No i ten tytuł - wisienka a raczej truskawka na torcie!

MadziaLena
MadziaLena
2024-02-29
Przeczytałam z gęsią skórką...
Czasem kiedy machina się odpali, trudno z niej wysiąść...
Pozdrawiam i ślę gwiazdki uznania ⭐

rzabaprzezrz
rzabaprzezrz
2024-02-28
No, niesamowicie piszesz, prowadzisz czytelnika, a wszystko ma swoje uzasadnienie i prawdopodobieństwo. I chyba już kiedyś czytałam jakiś tekst o człowieku wewnętrznie zagubionym, bo tak odczytuję ten...Pod wrażeniem...Pozdrawiam ciepło:)


Autor poleca


Autor na ten moment nie promuje wierszy
Pokaż mniej


X

Napisz powód zgłoszenia komentarza do moderacji

X

Napisz powód zgłoszenia wiersza do moderacji

 

x
Polityka plików cookies

Nasza strona korzysta z plików cookies. Używamy ich w celu poprawy jakości świadczonych przez nas usług. Jeżeli nie wyrażasz na to zgody, możesz zmienić ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji na temat wykorzystywanych przez nas informacji zapisywanych w plikach cookies znajdziesz w polityce plików cookies. Czytaj więcej.

Klauzula Informacyjna

Szanowni Użytkownicy

Od 25 maja 2018 roku w Unii Europejskiej obowiązuje nowa regulacja dotycząca ochrony danych osobowych – RODO, czyli Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych).

W praktyce Internauci otrzymują większą kontrolę nad swoimi danymi osobowymi.

O tym kto jest Administratorem Państwa danych osobowych, jak je przetwarzamy oraz chronimy można przeczytać klikając link umieszczony w dolnej części komunikatu lub po zamknięciu okienka link "Polityka Prywatności" widoczny zawsze na dole strony.

Dokument Polityka Prywatności stanowi integralny załącznik do Regulaminu.

Czytaj treść polityki prywatności