Białe słońce
Ciepłe grząskie powietrze leniwie stoi
W nim leży tygrys co bez przymusu
Chętnie w rzece swe cielsko poi
Wzrok uważny na straży pozostaje
Przeczesując tak okoliczne gaje
Paszcze otwiera w szczerym ziewnięciu
Gdy zobaczył paski obcej kreatury
I stawia kończyny w lekkim zgięciu
Szukając obcego nie wątłej postury
Powoli wysuwa szpony białe
Napięte się stają ruchy ospałe
Trochę niedbale trochę z finezją
Zaczyna znaczyć ziemie i korzenie
Po czym uszy nastawia z precyzją
Irytuje go to zwykłe zdarzenie
Chciałby się ułożyć w zimnym cieniu
Ta chęć topi się w jego spojrzeniu
Wtem wyczuwa znajomą mu bliską woń
To jego brat dawno już nie widziany
Jednak przestroga każe szczerzyć swą broń
Nie zagoją się w pamięci rany
Ryk rozpostarł się pomiędzy zielenie
Wiadomym jest dominacji istnienie
Podkulony ogon zwiastuje pokój
Pomiędzy rodziną dosyć kłótliwą
A w wielkim sercu zasiał się spokój
Stary tygrys cieszy się swoją niwą
I teraz oboje w rajskim cieniu
Oddają się swemu nic nierobieniu