Gubiąc
nie pożądamy,
żyjąc w makiecie codzienności.
Szukamy czegoś,
niczym zęba,
którego ktoś
zdążył nam wybić.
Legalne śmierci,
tylko na granicy,
nigdy w zaciszu domu,
z żyletką przyłożoną do żyły.
Błękit nieba nad nami,
gdy myślimy o niebieskich migdałach,
gdy z chmur układamy rzeczywistość
całkiem nową.
Ktoś kiedyś nam powiedział,
żebyśmy uwierzyli w siebie,
ale nie jesteśmy tak łatwowierni.
Nie ma w nas już miejsca na deszcz
i chrobot śniegu pod stopami.
Nie ma smaków do zachwytu
i zapachów dla wspomnień.
Papierem pozacinane dłonie,
białe plamki na paznokciach.
Życie wciśnięte... marność nad marnościami...
między październikowe dynie,
listopadowe świeczki, szlochy
i grudzień komercyjnie fałszywy.
Nie patrzymy na politykę,
mamy tylko przypinkę tęczową,
którą boimy się nosić,
bo za łatwo byłoby
złamać nam nos lub kręgosłup.
Bunt kruszy się w dłoniach
niczym spróchniała drewniana figurka.
Osierocony fiolet włosów,
całkiem już utracony,
zmyty codziennością,
aż do poblasków
rybich łusek
skrzydeł ważki.
Nasze kości protestują
przeciwko kolejnym sekundom istnienia,
ale nie umiemy stać się jednością
z czaszką o wspólnych koszmarach
wystawioną na półce.
Czasami kładziemy na piersi kamień
gładszy od warg kochanka,
mieszczący się w pięści,
lecz ciężki i zimny,
spłycający oddech
jak gorset wychowania.
Może oczekiwanie aż się ogrzeje,
od ludzkiego ciepła,
pozwoli podnieść go z ulgą,
może nawet z nadzieją.
Momenty rozpływają się przed oczami,
uciekają niby złote rybki,
palce nie mogą ich pochwycić.
Bladość dłoni przecina zieleń żyłek,
ale ta zieleń,
ta zieleń nie jest żywa.