Świt
i ptaki się darły, że — cześć dzień!
ulice pozłotą opite,
w prospekty rozpełzły się miejskie.
Promienie w porannym oparze,
jak palce jaskrawe tańczyły,
słodkawo, bezwstydnie, powabnie
pachniały bzy, bzy i jaśminy.
I chodnik grzbiet prężył leniwie,
i grzały parkany się w słońcu,
autobus ryczącym silnikiem
na chwilę idyllę tę popsuł.
Szedł koleś w słuchawkach na głowie,
tak w siebie był jakoś zamknięty,
jak szluga odpalał to sobie,
pod nosem tekst mruczał piosenki.
Budziło się życie do życia,
jak zawsze, jak co dnia, zwyczajnie,
nie dla mnie poranek tak kipiał,
bo ja ze świtaniem umarłem.