Ballada o księżycu
w srebrnym blasku pełnego księżyca
stali przed sobą
przystojny chłopak i piękna dziewczyna.
W powietrzu zmrożonym,
na zamarzniętym moście
szare oczy
podziwiały zielone.
On nie puszczał jej z rąk,
ona była cała w jego uścisku,
jej serce łomotało w nim,
jego serce biło w jej piersiach.
Przepastny granat
grudniowego nieba
rozciągał się nad nimi
jak nad wiernymi sklepienie świątyni.
Pod nimi skuta lodem rzeka
biegła wprost do księżyca,
między brzegami kolumn zamarzniętych drzew
prowadząc ich pod diabelski ołtarz nocnego dziedzica,
niczym nawa główna bazyliki wśród kamiennych filarów
prowadzi ku Bogu
gorliwych wyznawców.
Zagubione dusze
w bezkresnym bezczasie
z żyć wielu wędrówek
wróciły znów razem.
Składały swe modły
w lodowej katedrze,
błagały o wieczność,
o dłużej, o więcej.
W ciemności zimowej głuszy,
w gwiezdnym pyle
dźwięki rytualnego tańca ciał
skąpane w skrzypieniu śniegu
niosły się ku księżycowi
jak słowa modlitwy
niosą się do niebios.
Samotny był księżyc,
samotny jest dalej,
niewielu uniknie
tego co ma zapisane.
Nocny książę nasłuchiwał ich modlitw,
a ci pytają go w myślach
co będzie,
co dalej nastanie?
On spoglądał na nich zazdrośnie
i zwrócił się do niej:
-on chwyci za broń i będzie wojakiem,
ty jak ja sama zostaniesz.
I zwrócił się ku niemu:
-ona będzie żoną innego,
ty bez niej starość zastaniesz.
Odwrócił się
i znów grał swą conocną rolę.
Oni pełni wątpliwości
w lekkim zawstydzeniu
nie przyznali się że wiedzą,
nie podjęli próby zmiany tego.
Więźniowie swego losu
w oceanie żyć i śmierci
zdecydowali i dopełnili swej pętli.
Rozpalone ciała
smagane mrozem
rozstały się wolno
i każde poszło w swoją stronę.