*Partus maturus spontaneus
Spojrzeć po gniewnej otchłani i srogim obrazie,
mrugać powiekami pod wiatr, pod ołowiany blask morza.
Daleko, przed horyzontem krzywy kształt łodzi
i garby zgięte nad patykami wioseł,
umierają bez namaszczenia.
Morze łuszczy się jak druciana kolczuga, martwe i puste.
Czasem ptak zaleci i zakrzyczy.
Głębina napęczniała istnieniem i mrowiem wodnych błąkanów.
To dlaczego dla oka wydaje się ono martwym?
Zastraszone czekoladowe urwisko
posypane niebieskim łupkiem.
Jak latarnia patrzy na wzburzone fale,
które wyszorowały jego kamienne stopy do białości.
Jest i cisza.
Morze staje się płaskie jak stół.
Wtedy przychodzą nieznane
westchnienia regularne i ciężkie.
W zetknięciu z lądem zmienia swe oblicze.
Przychodzi i zatrzymuje się,
by nagle walnąć pięścią o skalną ścianę.
Po chwili odchodzi spokojnie wzdychając, aby
w dali zapienić się na sterczącej grani.
Na prawo niebo huczy i wbija fale w wybrzeże.
Po lewej uniżone z ciemną zielenią północy.
W ten szczelny kocioł,
z każdym przypływem wtłacza się słony wlew.
Otchłań załamuje się promieniem w pryzmacie.
Zjawia się rozbisurmaniony żywioł,
fala podchodzi
jak pierwiastka przed porodem,
wpada w ten wylot ze stękaniem,
pomiędzy skurczami ma czas,
by się cofnąć odbiciem.
Skosem nadbiega parcie i tnie jak kosa,
napotyka trzecią zapaśniczkę.
Zawahanie, chaos i strzał w górę rzygającym gejzerem.
Ogromny wachlarz wściekłości zawodzi w powietrzu.
Rzuca deszczem i mgłą. Wybucha gniewem.
To nie narodziny to taniec śmierci,
a diabeł do taktu potrząsa monstrualną tykwą.
Spienione grona jak zaśniady groniaste czepiają się kamieni.
Płaczą słoną łzą nad pustą kołyską.
A morze ryczy i pluje. Niezrozumiałe i obojętne,
bije bezpamiętnie i pożera ziemię,
ostatni kęs czekolady zabiera spod nóg urwiska.
Na horyzoncie już krzywej łodzi nie widać…