„Bez wiary”
jakby Bóg zapomniał języka łez.
Smutek nie prosi o pozwolenie,
oni wpełza w pory skóry, zostaje.
Na dnie piekła nie ma ognia,
jest cisza, która krzyczy głośniej niż śmierć.
Wewnętrzne spełnienie to mit, zewnętrzne,
teatr dla ślepych.
Uciekam, ale grunt się śmieje.
Upadam, rozbijam się o własne myśli,
które nie mają litości.
Ciemność nie pyta, ciemność bierze.
Miłość była, nienawiść została.
Samotność, jedyny świadek
mojej egzekucji z nadziei.
Nie wierzę.
Nie chcę wierzyć, bo wiara to luksus,
a ja jestem tylko człowiekiem
z pęknięciem w miejscu serca.
Niebo jest puste, jak oczy,
które patrzą, ale nie widzą.
Modlitwy odbijają się od ścian,
wracają jak echo bez odpowiedzi.
Czas nie leczy.
On tylko przesuwa granice cierpienia,
jakby ból był krajobrazem,
który trzeba przemierzyć na kolanach.
Światło?
To tylko złudzenie dla tych,
którzy jeszcze nie zgasili siebie.
Ja jestem już po drugiej stronie lustra,
gdzie odbicie nie pyta o imię.
Każdy oddech buntem,
każde bicie serca, ironią.
Nie proszę o ratunek, bo nie ma ratunku...
przed sobą.
Zostałem, nie z wyboru, lecz z braku alternatywy.
Nie wierzę w zbawienie, bo nie wierzę w winę.
Na końcu tej drogi, gdzie nawet cień boi się spojrzeć w lustro,
pojawiła się Ona, istota bez imienia,
ubrana w szatę utkaną nocą, z oczami,
które nie świecą, lecz rozumieją.
Nie mówiła.
Jej obecność była jak szept wśród wrzasków,
jak dotyk, który nie leczy, ale nie pozwala umrzeć.
W sercu miała miłość, nie tą z kart pocztowych,
lecz miłość, która znała każdy rodzaj bólu i nie odwróciła się.
Usiadła obok mnie, nie po to,
by zaprzeczyć ciemności, lecz by być w niej razem.
I wtedy zrozumiałem:
nadzieja nie jest światłem, jest obecnością,
która nie musi świecić, by nie pozwolić zgasnąć.