Leniwy poranek
otwieram oczy,
wpuszczając drzazgi słońca
pod wciąż znużone powieki.
Może moje tęczówki
rozświetlają się
jak bursztyn, złoto, miód,
albo pozostają zgaszone,
któż wie?
Jeszcze nie muszę
opuszczać kokonu
z sennego ciepła,
niczym Acherontia atropos
lub Catocala pacta
przemienione przez czas
w kształt swój właściwy.
Jeszcze nie muszę
cyrklem myśli
mierzyć cudze
spojrzenia, słowa, gesty.
Moje kości
choć przez chwilę stanowią jedność
z resztą materii,
a mózg jeszcze nie wypluwa
nieskończonego potoku
skrawków wierszy, obrazów,
rzeczy, których nie udało się zrobić.
Przesuwam palcami
po materiale
poduszki,
prześcieradła,
lewej ręki.
Jeszcze nie wiem kim dziś będę,
ale przebranie
mam niemal gotowe.
(Gwiżdże czajnik,
zaraz zaparzę kawę).