Wyznanie słońca które widziało liść.
Byłem długim oddechem dnia,
pierwszym ciepłem, które dotykało ziemi.
Nie przyszedłem po własność,
przyszedłem po oglądanie
by patrzeć jak się odsłaniasz,
jak stajesz się.
Widzę twoje żyły jak rzeki światła,
każde drżenie, zapis odwiecznego ruchu.
Twoje zielone serce było lustrem,
w którym odbijałem siebie i swoje milczenie.
W twoim widzeniu byłem więcej niż blask,
byłem przestrzenią, w której mogłeś się rozpoznać.
Kocham, myślą niepojętą dla rąk,
miłość, która nie żąda,
lecz rozciąga się jak poranek.
Karmiłem twój wzrost bez przymusu,
oddawałem ciepło jak rzecz naturalną,
jak cień, który istnieje dlatego, że jest światło.
Gdy cień zdrady przeszył twoje sploty,
nie przyszło do mnie z grzmotem.
Poczułem jedynie ubytek w rytmie dnia,
który w twoim drżeniu stał się skargą.
Twoje sceptyczne szeptanie obciążyło wiązki światła,
nie mogłem tego naprawić inaczej niż być dalej.
Ból, który w tobie zajaśniał,
był echem mojego odejścia i powrotu.
Nie karą i nie wyrokiem był sposobem,
w jaki pamięć światła trwa.
Przez twój ból znałem głębię swojej troski,
przez twoje popioły rozumiałem przemijanie.
Prawdziwe jest to, co między nami,
nie posiadanie, lecz widzenie,
nie trwanie bez kresu, lecz obecność w chwilach.
Twoje drżenie było moim dowodem,
że coś z nas się stworzyło i odmieniło.
Jeśli kiedyś wrócę z porannej mgły,
nie przyjdę jako ratunek ani żal.
Przyjdę jako przypomnienie milczące,
że byłeś widziany, że twoje istnienie miało światło.
I jeśli więdniesz nie będzie to porażka,
lecz rytuał przemiany, w którym i ja biorę udział.
Jestem słońcem, które widziało liść.
Moje wyznanie to proste światło,
byłeś, jesteś i choć przemijasz,
twoje drżenie wciąż odbija moje imię.
Byłeś widziany i to wystarczy.