W niemocy
współczucie, które z bólu kona
i myśli rannych odrętwienie,
co raz po raz zamyka oczy.
Głośno wykrzyczeć chce nostalgia
prawdę o raju, który istniał
i o wolnościach udręczonych,
jakie rodziły się zwycięsko.
I te cierpienia powracają
jak bumerangi w ręce dzieci,
takie młodziutkie nieskalane
mocą doświadczeń dawnych istnień.
Dlaczego ziarna wciąż kiełkują?
Jak drzewa rosną źdźbła goryczy.
Dlaczego wiatry w sercach szumią?
I zło jak trąby podmuch ryczy.
Kiedy nastanie ukojenie?
I balsamować zaczną rany.
Kiedy ku niebu wzlecą świece?
Modlitw błagalnych i tak cichych.
Na parapecie stanę, Panie,
by bliżej Ciebie być w tej chwili.
Bo tylko Twoje zmiłowanie
ludzi obudzi, by przeżyli.
Lecz jeśli nie chcą, nie poradzę
i zmuszać ich nie będę wcale.
Kiedy zastygnie lód w krysztale,
gorączka żadna nie ożywi.
Lecz jeszcze chwilę pooddycham,
by sercem przeszyć gęstwin roje -
- smutku, rozpaczy, nienawiści.
Znikną w miłości plany zbrojeń.
I tylko jedno pozostanie - w ciszy,
co nigdy nie ma dosyć.
Motylich skrzydeł lądowisko -
skóra jedwabna, krucze włosy.
Moje marzenia i ich lęki o to,
czy będą mieć nadzieję noce,
by gwiazdy dzień wypełnił.
Dni pośród których czerń bieleje.
Moje powieki wciąż się troszczą
o sen cierpliwy tego świata,
gdzie słońce świeci pastelowe,
a dobro z dobrem laury splata.
Wybacz, o świecie niepokorny,
że zamiast płakać, ufam wielce.
Zamiast kupować czarne szaty,
wolę w codziennej biec sukience.
Bo jeśli każdy podupadnie
i straci z siłą każdą wiarę,
to nie otworzą drzwi się - żadne.
Wcale nie będzie jutra. Wcale!
***Krystyna Szmygiel***