Prawie epitafium
Wtedy właśnie emancypują się myśli. I to dosłownie. W sensie "emancipatio". Zaczynają się z tobą bić. I nie ma żadnego znaczenia stare powiedzenie, które mówi, że powinno być na odwrót. Chłoszczą twoje sumienie jedna po drugiej i krzyczą: Powinieneś płakać skurwielu. Powinieneś szlochać w odpowiedni na tę okoliczność sposób. Z głową wciśnięta aż po uszy, między drżące ramiona. Dokładnie tak, jak widziałeś na filmach.
A tu nic. Ani kurwa jednej łzy. Ani jednego drgnięcia ramienia. Wtedy już wiesz. Jesteś zły. I nic nie pomoże, że jesteś smutny. Tak cholernie smutny. Że płaczesz tym smutkiem. Że jesteś jeszcze mniejszy, niż byłeś do tej pory, patrząc w kosmos. I to nie dlatego, że ten kosmos ciągle się rozszerza, tylko dlatego, że smutek zredukował cię niemal do podłej nicości. Zapadł się w głąb resztek sumienia i próbuje nim wstrząsnąć. Że jest on tak czarny, jak wnętrze czarnej dziury, którego nikt nie zobaczy, nie zbada i nie rozpozna. Tak jak nikt nie zobaczy, nie rozpozna i nie zbada twojego smutku.