Kojące światło (Dzienniki melancholika)(II)
Szarpnęło mną w środku nocy. Klepanina chaotycznych niskich dźwięków, przywiodła mi na myśl tętent końskich kopyt. Nie myliłem się. Ściany pokoju wydały się nagle zbyt słabe na to, by ustać w miejscu. Rozłożyły się na boki bez najmniejszych oporów. Zdębiałem. Wóz wpadł rozpędzony jak porażony energią tysiąca słońc. Telefon, skowyt. Telefon, skowyt. Telefon, skowyt... Tkwiłem mentalnie rozjechany na środku tego, co pozostało po sennym dormitorium. I znów telefon, skowyt. Zanim opadł kurz, maleńkie ogniki psich ślepek, zerkały zalęknione spoza zgliszczy. Moja węgielkowa dziewczynka. Pomyślałem sobie że kolejne przeżycie, dało mi wolną rękę w odczuwaniu...
Dzień dziewiąty.
Dziś mam gościa. Paszcza pełna żaru i prehistorycznych wyziewów, zżera wszystkie myśli i słowa. Zatem nic nie napiszę...
Dzień dziesiąty.
Opiera się o rdzawo-brunatny kostur. Ów człowiek w szacie pokutnika, pod gęstą siwą brodą skrywa twarz samotnika. Widzę dokładnie. Nic nie zakłóca emisji wieloźródłowego zwierciadła. Nuci piosnkę...
"Hej w małym dziuchłanku
Owoc w słodkim wdzianku
Kto pesteczki wyweksluje
Temu Aniołek podziękuje
Laj laj, lali laj..."
Sprytnie kombinuje staruszek. Lampę gasi i dusze oszukuje. Wieczór jednak stanowczym nadzorcą i nie wypuści go z łap skalnych uskoków. Oj nie... Dla mnie twarz tetryka, podobną do oblicza proroka. Być może się nie mylę...
Dzień jedenasty.
Ogromna skrzynia. Okuta stalowymi pasami jak z legend o piratach i wielkim skarbie. Zawartość skrywa lub nie wartości niewymierne i w tymże celu dotarła do mnie. Mój stan dziś bliski umęczeniu, rozwlekłemu po wszystkich zakamarkach krążeniowych stacyjek. Ech... Trzeba otworzyć. Jedno szarpnięcie skobla i ciekawość gasi swe pragnienie. W środku drewniane koło. Takie jakich wiele toczyło się przez puszcze piastowskiego dziedzictwa. Dziwne. Na zeschłym obwodzie dropiatym od kornikowych wieczerzy, słowa wyryte o nieznanym znaczeniu. Lekko błyszczą jakby od niechcenia. Czytam powoli. TAIJI, KHANDA, FARAVAHAR, TORII, AUM, UROBOROS, CHAO, DHARMA i na końcu ICHTHYS. Jeśli to przekaz - nie udźwignę bez tłumaczenia. Którym bóstwom się naraziłem, że w bezdusznym kuble tajemnic jak bomba cykam? Nie wiem...
Dzień dwunasty.
Czuję się przeżuty i wypluty. Co z tego że żyję, skoro przez całe popołudnie skompresowana energia rozgrzanych trybów, mieliła moje żyły jak siano na sieczkę. Ona znów chciała mnie widzieć. Władczyni wiązkowatych impulsów, o której w gruncie rzeczy wiem niewiele. Pomachała mi przed oczami swym mieczykiem, jak kiepskiej klasy scyzorykiem i odeszła. Zostawiła tylko zamulone cienie, z których jak sądzę mam coś wyczytać. Marna sztuczka. Ubieram się i wychodzę złapać odrobinę powietrza...
Dzień trzynasty.
Dzień tak zwanej cofki. Szkoda słów. Głowa z łóżka w dół i wgląd w perspektywy oślepiających wyobrażeń...
Dzień czternasty.
W południe otarłem się o śmierć. I gdyby nie tępota luxferycznego ostrza, łatał bym już dziury w alejach hadesowego księstwa.
A tak, nadal tkwię w zawieszeniu między "karmić" a "spożywać". Była blisko okrutnica - kochanka diabelskiego toporka. Parła, żarła, gniotła; aż potknęła się o hardość serca. Pozamiatałem po niej i puściłem oko, do nie mogących wyjść z podziwu księżyców - strażników świetlnej drogi. Jeszcze nie jeden załom przede mną...
Dzień piętnasty.
Koło, trójkąty i inne figury, legitymizujące się znakiem nieskończoności. Harmonia połączeń jednego dzbana z drugim. Dziś jest lekko i przyjemnie. Ładuję akumulatory kroplami srebrzystego deszczu. Jestem niczyj i szansy na zmianę nie dostrzegam...