burza i chłód w jaskini wiary
opieki dostatek ująłem w szaleństwie
ohydnie zbrukałem odmieństwem swój szpik
gdy nie baczyć podjęły czci morza bezdenne
że więdnę
gromy ich burz wciąż się wichrzą niezmiennie
wyją brukają prychają w twarz echem
lecz w oku cyklonu zaginął mój dekret
że ranię ich żyjąc
bo żyć chcę
dla siebie
skryty w swej jamie
w przedednie nicości
w chłodzie i mrozie
czekając aż przejdzie
chowam swe lico w sen obojętności
miłości krzyk wciąż mnie trąca namiętnie
paskudny złośnik na przekór się złości
ilekroć umrę - on jęczy najęty
ten głos mego serca co skamle
że wierzę