Gdzieś poza rytmem
od ludzi oddzielał go szmer, nie potrzeba.
Nie szukał znaków, ni prawdy w imieniu —
wsłuchany w rzekę, oddychał jak gleba.
Cisza nie niosła w nim żadnej ucieczki,
a łagodność trwania — tam, gdzie się kończy
bieg słów i myśli. Wśród niskiej gałęzi
znalazł schronienie, co nie było obcym.
Woda go chłodziła jak chłód bez historii,
nie pytała: „kim jesteś?”, „dlaczego?” —
była po prostu. I nawet w bezsporym
blasku dnia dawała cień, miękko jak drzewo.
Las, nieoswojony, choć też nie odpychał —
skrzypiał pod stopą, a liść nie drżał z lęku.
Była w tym zgoda, co nic nie przywłaszcza,
jakby człowiek był tylko częścią jej dźwięku.