mój Ben Nevis*
wartki strumyk grał koncert solo
uderzając rytmicznie o kamyki
zielone stoki zapraszały na pieszą wędrówkę
w dole jeziorka lśniły przejrzystym lazurem
przede mną szczyt o niepowalającej wysokości
o wytyczonym szlaku równomiernie rozłożonych
stopniach jak gigantyczna klatka schodowa
w przestworzach otoczona kłębiastymi chmurami
organizm stara się przystosować do monotonnego ruchu
zasilany drobnymi łykami z plastikowej butelki
które niczym mityczna ambrozja przywracają oddech
równym krokiem wspinam się po kamienistej drodze
zazdroszczę owieczce która przesuwa się po stoku
po krętej linii nad przepaścią bez obawy o zatracenie
równowagi po skalistej powierzchni w pogoni
za soczystymi źdźbłami zieleniejącej trawy
przekroczyłam strefę ze smrekami
spoglądam ku szerokiej dolinie
tęsknię za wąską ścieżynką przede mną rozłożone
ręką cyklopa warstwy granitu jak w wieżowcu
ciemniejące płyty straszą obłędem
chciałabym zboczyć za zwierzęciem
które omija niewygodną trasę
spostrzegam wijącą się drogę
liczę kroki koniec tantalowej męki
zbliżam się do celu szarzeje niebo
upiorne krople rozbijają się o szkła
tej przeszkody nie pokonam
na okularach mgliste krajobrazy
rozpływają się kontury
deszczowa fatamorgana
osadza się gęsta mgła
zdradziecka kurtyna
rozszczepia zdradziecko światło
odcienie szarości mamią wzrok
zimne krople nękają skórę
pole widzenia zawęża się
wodne kaskady atakują z powietrza
zniekształcone powierzchnie
łzy zasilają strugi deszczu
powrotna droga moim wybawieniem
przeznaczeniem schody jak monolit
widok w skali jeden do jednego
rozmyte pola bez wspomagania
każdy krok ryzykiem
w ciemnym polu
Ben Nevis płata figla
poranna riwiera pułapką
okularnik ze smętną miną
w spowolnionym tempie
powraca z górskiej wyprawy
zabrakło dwustu metrów
odtąd każde niepowodzenie
moim Ben Nevis
Bożena Joanna
listopad 2023