Ballada o rudym Zdzichu
Dwadzieścia ton i piąty gear.
Żaden to rabuś, żaden zbir -
to w snopie żółtych świateł tir.
Pod maską dwieście koni par,
Na siodle paka - nie Ził i Star.
W rozgrzanych gumach 8 bar.
Niebieski dym, na osi smar.
Nie pcha pojazdu żaden pych -
w godzinę nabił osiem dych.
Za kółkiem król przydrożnych kich,
Dla kumpli Zdzisiek, dla nas Zdzich.
Dwa pety wciąż za uchem miał.
Po drodze łebków zawsze brał.
Wyciskał z 'garów' ile chciał -
cegła na gaz i pędził, gnał.
Gdy rzucał się w podroży wir
Bardziej jak Odys, a nie Lear.
Nie kochał żon, nie lubił ździr.
Liczył się tylko on i tir.
Kiedy na rampie towar zdał,
Ze zgasłym petem w ustach stał.
Nad głową chmur ołowiu wał,
Na Zdzicha kubły deszczu lał.
A on za sterem pewnie tkwił;
Tam się narodził, zawsze był,
Pomimo mrozów, 'psów' i kich
Ze zgasłym petem rudy Zdzich.
Aż kiedyś wiózł na pace gres -
wszystkiemu winien czart lub bies.
Wyskoczył z boku kot czy pies -
na Zdzicha przyszedł jego kres.
Bo tir jak karton zgiął się w pół,
Choć znak czerwony stał jak wół.
Stąd Zdzicha duch się odtąd snuł
I jęcząc w brodę sobie pluł.
Wykopał dołki podły kret.
Przeklęty los wziął wet za wet,
Odliczył koniec: zet, ziet, żet.
Po Zdzichu został żółty pet.