Dziewczyna i partytura (08)
~Ludwig van Beethoven
z cyklu kobiece pikotki...
Powoli dzień odchodził.
Płynęła muzyka z tajemniczych głębi.
Odsłaniała swoje rzeźby w całej nagości,
zastygłej w dźwiękach ciszy.
Suita miłosna tańczyła.
Spójrz, szeptała.
To gigue pełnia życia w pomarańczowej poświacie.
Dlatego tak pokrzywiona, wzdychała cicho.
A to sarabanda tak miękko wygięta w czerwonych łukach.
Dalej allemande płaska i wyciszona w brązach ziemi.
Widzisz, każda jest innej maści;
od łososia, od rubinu, od spiżu.
Rozpoczynało się bolero miłości.
Towarzyszył mu jednostajny rytm podany na dotyku
już na samym początku partytury.
Dynamika wciąż narastała,
od ciszy poprzez włączanie kolejnych zmysłów,
które przechodziły do akompaniamentu, aż po wrzask.
Coraz głośniejsza jak crescendo.
Kontrast pomiędzy stałym rytmem,
a ekspresyjną melodią powodował napięcie
i bez reszty oczarowywał nagie myśli.
Urzeczeni sobą w całkowitej symbiozie,
tkali na pięciolinii preludium jej uległości,
jej podniecenia, jej brzmienia.
Taniec dłoni jak wachlarz rozrywał czarno-białe pepito klawiszy.
Dochodziło delikatne pizzicato.
Stopy wciskały jednostajny rytm w jedwabne strzemienia.
Uda muskały delikatnie trzewia niczym wiolonczela.
Raz mruczała jak kot,
innym razem przeszywała dźwiękiem ostrym i jasnym,
albo smutno oddychała ciszą.
Razem odgrywali kadencje,
wydobywając od muzyki ciemne nuty,
zaczynając od niewinnych uniesień
po najbardziej bezwstydne igraszki.
Bawili się ciałem.
Wyginała gryf do tyłu,
by po chwili zmysłowo dotknąć jego twarzy.
Przytulona zatapiała się w galopadzie symfonii orgazmów.
Zaczynała i przerywała pomiędzy kolejnymi inventiones.
Westchnienie, głęboki wdech wydzierał z głębi płuc bezdechy.
Drgała struna w gardłowej spazmie,
zaciśnięta łapała nieme powietrze.
Zaczynała od ciszy, od szeptania po głęboki wdech,
po jęki, aż po brzask konania.
Trwał szał miłowania.
Zamilkła na chwilę.
Uniosła dłonie ku wezgłowiu,
twarz doskonale spokojna pod powiekami skrywała oczy.
Po każdym ordre przerywała wewnętrzny krzyk rozkoszy,
który za chwilę uwolnił się i uderzył w membranę bębna
i wyrzucił najgłośniejsze brzmienie;
po ton, po slap, po bas.
Przytrzymywała rytm,
napinała i przyciągała do siebie
i szczytowała miękkim strumieniem…
Już tylko drgały struny, a smyczek gubił resztki kalafonii.
Powoli gasło podniecenie, cichł ostatni spazm.
Koniec, następował poprzez przejście
przez skurcz od pierwszego,
aż do ostatecznego akordu.
Noc strącała ostatnie pocałunki z pulpitu,
batuta zamykała partyturę.