Dante
obserwuję poczekalnię Niewiernych,
dusz wiernych tylko sobie.
Mijam ich bez refleksji.
Wstępuję w bagno Żądzy,
oddany jej nazbyt długo.
Nawet teraz czuję jej oddech,
pociąg do mrocznej podróży.
Dalej ku grzesznemu Obżarstwu —
pyszną pychą otłuszczony,
cząstkami dusz innych,
przejedzony, przesycony.
Chciwie czekam następnego,
garnąc do siebie garściami.
Zachłannością rozdawałem rany,
zabierałem to, co chciałem.
W kręgu Gniewu przystaję dłużej.
Wzbiera niczym ogromna fala,
zalewa mnie — topię się w nim i duszę,
pozbawiony ostatków rozsądku.
Pośród Herezji czuję spokój.
Odrzucając prawdę, szukałem kłamstw —
bezpiecznych, pełnych zaułków,
w których zgubiłem się sam.
Krok w aureolę piekielnej Przemocy,
rzucanej w całkowitej niemocy.
Bijąc słowem bez opamiętania,
chłoszcząc dobroć i miłość.
W Oszustwach — zwinny lawirant,
podły pełzak, ze spróchniałym sumieniem.
Łgałem, próbując oszukać samego diabła,
nie dopuścić do zdemaskowania.
Zdrady bazaltowy krąg
zostaje na koniec — zwieńczeniem
mojego życia, mojej drogi w głąb
samopotępienia.