ego sum qui sum
urodziłem się troszkę jakby za wcześnie
chyba spieszyło mi się na tamten wówczas świat
chociaż nie było w nim nic podniecającego
mama mówiła, że strasznie darłem ryja
i do tego byłem pokryty włosiem jak małpa
do podstawówki miałem niedaleko
pamiętam pierwsze chwile, gdy stałem w szeregu
i czekałem aż mnie wywołają
gdy padło moje zgoła odmienne od pospolitych nazwisko
złapałem buraka, który do końca dnia nie schodził z gęby
potem przyszedł czas młodości
pierwsze szlugi
alkohol
panienki
i przygoda z literaturą
zakochałem się w polonistce
miała długie blond włosy
i cycki w rozmiarze “trzy”
jak ona czytała Steda
zapisałem się na kółko polonistyczne
uczęszczałem dwa lata
ale potem coś we mnie pękło
sam zacząłem pisać
wpompowałem w siebie tę cholerną
niezależność literata
to pragnienie wolności
które dusiło i nie pozwalało oddychać
polonistka wkrótce odeszła ze szkoły
jej miejsce zastąpiła tępa belferka
która nie potrafiła odróżnić grafomanii od majestatu poezji
ileż to razy pierdolnąłem drzwiami od klasy i wyszedłem
do pokoju szatniarki na papierosa
pisałem do szuflady
czasami czytałem swoją poezję
panienkom na jedną noc
jakiś ty romantyczny
ale może zająłbyś się moją cipką kochaniutki?
i cały romantyzm szlag trafił
spoglądałem wówczas na swoją gębę
w potłuczonym lustrze
przerośnięta fizjonomia marskość japy
oczy pełne nadziei
jakiś czas potem moje wiersze zaczęły się
podobać szerszemu gronu odbiorców
kilka antologii
tomik
konkursy poetyckie
niezliczona ilość whisky
kartony cygar
oślepiający błysk fleszy
ale to wciąż nie to
nie tego szukam w poezji
spływam pianą w ustach krytyków
kroję słowa
patroszę jak zdechłą rybę
rzucam wnętrznościami
nie można mnie sklasyfikować
zamknąć w odgórnie ustalonych schematach
nie ma sensu zbierać pestek
skoro słoje zzieleniały i zaszły pleśnią