Pupil - opowiastka o moim dachowcu
Przy studni przystanął Pupil (mój kot) i leniwie przeciągnął się, wyginając bury grzbiet.
Zawołałam go jego imieniem, a on natychmiast znalazł się u moich stóp,
łasząc się i przymilając - bo wyczuł, że za chwilę otrzyma jedzonko.
Taki z niego słodziak. Pupil chodził ze mną codziennie po świeże mleko do gospodyni, mieszkającej trzy domy od nas.
Ja szłam drogą, a on niemal bezszelestnie przeciskał się przez krzewy, tuż przy parkanie ciągnącym się wzdłuż drogi.
Potem wchodził ze mną do domu.
Kiedy pojadł, kładł się na swoim posłaniu i spał... długo spał.
Pupil świetnie dawał sobie radę z wychodzeniem na podwórko... schodził na dół i w swoim kocim języku prosił o otwarcie drzwi,
a gdy chciał wejść do domu - po prostu głośno oznajmiał,
że na dziś ma już dość wędrówek po ogrodzie.
A kiedy go wołałam na posiłek, kocim językiem "odpowiadał", że jest obok i że już idzie na śniadanko lub kolację.
Rozumieliśmy się doskonale.
Tak bywało każdego dnia, dopóki mój kot nie zaginął... nie było go przez siedem miesięcy.
Ale pewnego dnia usłyszałam go znów przy studni... Zawołalam: - Pupil, chodź do pani!
Podszedł do mnie, a ja aż krzyknęłam z przerażenia... wyglądał kiepsko - był bardzo wyczerpany i miał obdarty ogon,
jakby ostatkiem sił wyrwał się z jakiejś pułapki.
Zabrałam go do domu i opatrzyłam.
Po miesiącu leczenia, Pupil wrócił do formy
i znów był moim słodkim dachowcem - aż do końca swych dni.
Gliwice 20.02.21 r.