Zielona przesłona
w podzięce bóstwom klon głową zamiata.
Nie obroni się od krnąbrnego wiatru.
Modrzew strzelisty liczy na oklaski,
nim noc brunatna nałoży mu maskę
- boi się mroku jakby miał go zatruć.
Liście osiki lękliwe jak zawsze,
snują migocząc opowieści straszne
o drwalu z piłą w tajemnym amoku.
Smukła sylwetka posiwiałej brzozy,
na czele stoi w zielonym obozie.
Wysoka panna miło wpada w oko.
Nie widzę ludzi za żywą zasłoną,
miasta śniącego zdobnego w koronę;
giętkie ramiona pilnują horyzont.
Może chcę tak żyć, może mi pisane,
drewnianej świty oglądać ornament
- syciwszy duszę zanim odejdę stąd.