Poranek
"I want the world to stop
Give me the morning..."*
Świt zamienia mój zeszyt nutowy w mokrą pulpę, z jakiej robi się papier toaletowy.
W nogach pies. Właściwie malutki piesek, ale Atlas. Syzyf.
Wypoczywa tam, by mieć siłę znów džwigać przez cały dzień, tę cząstkę mojej samotności, która mogłaby sprawić, że oszaleję. Karmię go resztkami mięsa i miłości i modlę się, by nie zaczął mną gardzić.
Serce tłucze mi jak opętane. Pieprzony kawałek mięsa, napędzany elektrycznością i utylitaryzmem. Fetysz, pożal się Boże, poetów. Słyszycie? Poetów! Gotują je dniami i nocami w garnku z sumieniem i duszą myśląc, że uda się zrobić z tego zupę. Otóż, nie da się. Przeważnie wychodzi niestrawna breja, gorsza niż szpitalne żarcie. Rzadko coś, co da się przełknąć, ale tylko popijając wódką. No chyba, że ktoś jest snobem. Wtedy może popić czerwonym winem za dwadzieścia pięć złotych butelka.
Próbuję przytulić się do pustki obok mnie. Złapać ją za pierś, włożyć rękę w majtki, a może nawet przelecieć. Ale się kurwa nie da. Dlaczego? ! Dlaczego nie da się uprawiać miłości z pustką? Wtedy każdy miałby jej pod dostatkiem. Na wyciągnięcie ręki. Jakiż świat byłby wówczas piękny. Do dupy to wszystko.
Myśli układają się w tekst, który trzeba zapisać i poddać ocenie.
Tak koniecznie ocena. Lęki dobrze nakarmione nocą, tłuste i leniwe, jak stare kocury, wyłażą wszystkimi otworami ciała (Jezuuu! Jak to bardzo boli), wpełzają pod poduszkę i będą tam czekać do wieczora drzemiąc i mrucząc z zadowolenia.
No nic. Trzeba wstać i nakarmić psa, który ma w dupie tę całą poezję. I tego mu zazdroszczę.
* Belle and Sebastian "I Want the World to Stop"