Gdzieś nad sangwinarią
gdy ja w przypływie łez zatapiam lęki,
a ty w odpływie złości zanurzasz rany.
Na mokrym piasku, mieniącym się bólem,
narysujmy połówki soczystego cudu,
któremu nie dane było wczoraj się ziścić.
I tak oto, ze szklanych łuków wystrzelmy
równocześnie płonące od poczęcia serca,
cieszące się wolnością w ciszy powietrza.
Wabieni iskrą bliźniaczego ognia,
otuleni chłodem niebiańskiej tęsknoty,
polecimy ku sobie z nadzieją w oczach.
Gdzieś nad sangwinarią kwitnącą w lodzie,
zawiesimy most z księżycowego pyłu
i staniemy na nim spowici światłem.
Zatrzymując ruch Ziemi na jedną chwilę,
wyciągniemy ku sobie opuszki palców,
wymieniając się czule swoimi świtami.
Potem wrócimy, na krańce jednego morza,
gdzie ty radością moje przypływy osłodzisz,
a ja wdzięcznością twoje odpływy ocalę.