pomiędzy słońcem a księżycem mnie mnie ten czas...
dokonywałam pierwszych kroków
piekarnia pan szewc i apteka a za zakrętem
przedszkole zatrzymane zaszklone oczy
jak bagaż pozostawiona na przechowanie
uczyłam się istnienia
potem czas niósł tornister przez skwer do szkoły
okres pierwszych dokonywań siebie w sobie
pierwsze uniesienia i zawody pierwsze przeszkody
a dalej biegłam do matury pomiędzy piekarnią
szewca nie było pewnie odszedł boso
w jego miejsce pani reperowała pończochy
dom wciąż trwał tylko okna zmieniały firanki
od czasu do czasu karawan zamykał oczy
chciałam zobaczyć czas
zobrazować jego upływ zrozumieć przemijanie
po chwili zakwitły kasztany w parku przy Filharmonii
a kiedy zrudziały za bramą uczelni stała już dorosłość
i rozdział nielegałów dotknąć popatrzeć
zaboleć się aż po ołowiane świty
czas niewyobrażalny stan wciąż dawał i zabierał
kochał i cierpiał na rozstaniach
ulica wciąż ta sama biegnie obok piekarni i dom
tylko buty schodzone i oczek nikt już nie łapie
w blasku neonów lśni sen o cykadach
w oknach naga tęsknota w niebieli krochmalnej
wciąż idę jakby mniej…