Nieobecność
przezroczysta, pęknięta, pominięta.
Nie wiem, czy patrzysz, czy tylko patrzysz przez.
Twoje milczenie staje się pokojem,
w którym chowam się nie dlatego, że chcę,
ale dlatego, że nie mam gdzie mówić.
Nie pytasz. Nie unikasz. Po prostu znikasz,
jakbyś nie chciał mnie ranić — i ranił przez to.
Rozumiem, że w Tobie też jest ciemno,
że świat się kruszy Ci w rękach bez dźwięku.
I może właśnie dlatego
moja obecność staje się ciężarem.
Ale ja nie chciałam być ciężka.
Chciałam być dłonią. Światłem. Kroplą.
Czymś, co nie ciągnie Cię w dół.
A teraz stoję przy Tobie,
jakby mnie wcale tam nie było.
Chciałabym zostać. Naprawdę.
Pomóc ci dźwigać ten szary świat,
choć nikt mnie o to nie prosił.
Ale zaczynam tonąć.
Każda minuta, w której się nie odzywasz,
wciąga mnie głębiej pod lód.
Zaczynam siebie gubić.
Zaczynam nie wiedzieć,
czy w ogóle zasługuję na głos, na cień,
na bycie zauważoną.
Nie chcę odejść.
Ale nie mogę zostać
jeśli będę musiała zniknąć,
by być blisko.
Jeśli chcesz mnie zatrzymać,
jeśli jeszcze gdzieś tam jestem —
musisz zrobić krok.
Choćby jeden. Choćby chwiejny.
Musisz wreszcie zawalczyć.
Nie z sobą.
Nie o mnie.
Może o nas.