Oddech światła
Na początku była czerń.
Na początku oddech gasł jak świeca
w komnacie bez powietrza.
Na początku dni były ołowiem.
Na początku noce – studnią bez dna.
Na początku każdy szept tonął w ciemności
jak kamień w bezdennym jeziorze.
Na początku milczenie miało smak rdzy.
Na początku echo wbijało się w skórę jak cierń.
Na początku byłam przykuta do cienia,
jak drzewo w lodzie,
jak ziemia w grobie zimy.
A jednak drgnęłam.
A jednak poruszyłam się w ciemności.
A jednak pękło we mnie coś –
jak lód, który nie pyta,
czy wolno mu pęknąć.
Otrząsnęłam się z kurzu ramion.
Otrząsnęłam się z ciszy nocy.
Otrząsnęłam się z ciężaru,
który nie należał do mnie.
Woda obmyła mnie.
Woda niosła resztki ciszy.
Woda przemieniała rany w rzeki,
co płyną dalej, ku morzu.
Ogień zapłonął we mnie.
Ogień nie niszczył – oczyszczał.
Ogień wypalił blizny w runy –
nie klęski, lecz siły.
Światło wróciło.
Światło weszło w oddech.
Światło weszło w ramiona.
Światło rozbrzmiało w sercu
jak dzwon o świcie.
Otrząsam się.
Otrząsam się z nocy.
Otrząsam się z cienia.
Otrząsam się do światła.
Nie znikam.
Nie tonę.
Nie gasnę.
Jestem tu.
Jasna.
Cała.
Od nowa.