Lasem
Przez las do źródła, gdzie woda życia bije, niosłem umęczone ciało.
Wsłuchany w cichy wiatru szum, oglądałem drzew niezwykłe kształty,
Ich natura senna myśli moje w stan zadumy wprowadziła, a oczom
Ukazało się smutnego widoku oblicze – las martwy się zdawał.
Drzewa życiodajnym sokiem dawnymi czasy pojone – dziś cieniem chwały minionej.
Stwardniała kora, gdzieniegdzie odkryła drewna powierzchnię surową,
Przepaloną ogniem, spróchniałą, martwą, czarną jak obsydian.
Brak liści – nieomylnym znakiem zbliżającego się zmierzchu –
Dusił we mnie struny lutni, których nieświadom jeszcze byłem.
Niepewny, czy szaleństwa ogarnia mnie otchłań, westchnąłem głęboko zamyślony
Nad niecodziennym przedstawienia obrazem. Wtem uszu mych dobiegły melodii nuty słodkie.
Czy to skrzypiec czy innego instrumentu dźwięki w powietrza przestrzeni krążyły?
Raz nisko, raz wysoko, rubasznie, wesoło, to znów z mocą anielskich trąb grały –
Potężne jak mitycznej bestii ryk okrutny. Skąd moc ta brała siłę tak ogromną?
Niepojęte tajemnice świata, którego pyłkiem – my ludzie jesteśmy.
I szybowałem gdzieś między chmur miękką masą,
Wznosiłem się wolny, lekki jak puch w wiatru wiosennego wiewie,
I dalej ku gwiazd konstelacjom, aż do pustki zupełnej.
Ulga, którą mi przyniosła w słowach opisać nie zdołam.
Nie wiem jak długo w uniesieniu materia mojego ciała płynęła i bezdrożach jakich –
Niezdolny jestem ocenić tego po dnia dzisiejszego godzinę. – Coś drgnęło
I zbudziło mnie zamroczenia przyjemnego trwania. Spadałem wolno jak liść,
Aż po samego gruntu chropowaty płaszcz. Mgły biel nieprzenikniona wdarła się
W umysłu trzewia i niczym sztorm pochłonęła przyjemnego stanu oazę.
Upadłem i zapłakałem pochylony nad traw dywanem, którego zieleń wyblakła
Umierała wraz z drzew sterczącymi kolumnami. Nadziei wątła nić – pękła.
Przytłoczony ogromem rozpaczy – płakałem dalej. Zawyłem z bólu, którego ciężar
Jak głazu wielka bryła przygniatał bezlitośnie tłumiąc wszelkie ruchów drgnienia.
Krzyk mój posady ziemi gwałtem poruszył, a wraz z nim zbudził się duchów chór
I wył razem ze mną. Oślepiony – nie wiem czy ciemności, czy światła odbiciem –
Przeraziłem się mocą głosu, którego chaos wydobył się z głębi gardła mojego.
Smutek wielki i łez morze opętały duszy niezamieszkaną świątynię.
Pokonany padłem na kolana modląc się za pomyślne zakończenie
Niezwykłego zdarzeń obrotu. – Wybacz Panie głupotę i niewiarę moją.
Ja, człowiek zbłąkany w labiryncie tajemnic, które ogarnąć wyzwaniem
Ponad siły rozumu mojego, a serca słuchać trudno i uwierzyć w dobroć
Jaką obdarzyłeś mnie, człowieka grzesznego – swoją łaską świętą.
Ustał ruch wszelaki, a ciemność rozproszona jakby magiczną sztuczką
Opuściła dom umysłu mojego i opanował go spokój błogi. Odetchnąłem.
– Napij się. To woda życia, dar mój na ukojenie męki, której doświadczyłeś
W wędrówce swojej. Niech jej ożywcze soki będą dla Ciebie źródłem
Z którego czerpać będziesz, aż po kres życia i w wieczności czasie nieskończonym.
Z psa wiernego pokorą opuściłem twarz pochmurną, a wzrok swój skierowałem
Na podłoże – zielone i świeże. – Dziękuję. Wziąwszy kielich w drżące ręce,
Napiłem się ożywczego napoju.