Dzwony
Pożar wdarł się w ciała.
Płonie noga
I głowa
I ręka w ogniu cała.
Rusztowanie pada,
Dach w szwach począł pękać.
Za późno, by żałować,
Zbyt wcześnie, by się lękać.
Biada.
Jałowa konstrukcja
Zbutwiała do szczętu
Wiara ludzi zebrana
Rzędem obok rzędu.
-Szukać Pana domu!
Niknie pośród szczęku
Belek, stropu, dzwonów,
Pisków i lamentów.
Strach i zgrzytanie zębów,
Na ścianach wypisane.
Bijcie na alarm!
Wody dajcie! Żwawiej!
Wyschnięte źródło,
Wyczerpane, co do kropli
Dachówki spadają na motłoch
Jeden z nich się modli.
Ogień wypadł z odrzwi
Nieprzytomni stróże
Zalał cały chodnik
Drzewa i podwórze
W górze ktoś przez okno
Krzyczy do tych pod nim:
Spróbuję zejść po rurze!
Łapcie gdybym zwątpił!
Nikt się nie ustawił
Każden jeden w matni
A ten, który się modlił
W nim się płomień zatlił
Wskoczył był w ten chaos
Zakpił wówczas z losu
W progu odrzwi stanął
Zadął w trąby głosu
Morze wnet bałwanów
Czerwonych od krwi osób
Odstąpiło planów
W nadzwyczajny sposób:
Wejdź do swoich progów
Wejdź sprawiedliwości
Komu jak nie Panu,
Służą Pana włości?
Wszedł i się rozgościł
Znamienity władca
Udał się na piętro
Jako Pan- wybawca.
Znalazł wtem w pokoju
Zbłąkaną owieczkę
Zastał ją przy ogniu
Trzymającą świeczkę:
Panie mój -spokoju-
Szukałem tu wiecznie
Dziś idę do domu
Od dziś nie zatęsknię.
I Pan ją wykaraskał
Wyniósł na swym grzbiecie
A motłoch w barwnych blaskach
Płonął na parkiecie
Na asfalt języki wypłynęły krwiste
Rozprzestrzeniły wiatry je
Wiatry porywiste.
Na alarm bijcie...
Brzmi nadal, lecz cichnie.
Biada, biada, biada.
Płoną ciała wszystkie.