Ze szczęką w zębach (2)
Podszedłem do lodówki. Na dźwięk otwieranych drzwiczek przy mojej nodze natychmiast pojawiła się sunia, czarna jak węgiel z jastrzębskiej spółki węglowej, o wdzięcznym imieniu Pusia oraz złośliwy niczym właścicielka, kocur Rudy. W związku z tym imieniem przypomniał mi się kumpel z liceum, którego nazywaliśmy „Rudy 102”, bo twierdził, że ma lufę jak czołg. Niestety, życie zweryfikowało jego pomiary, bo będąc na zawodach piłki ręcznej w Zamościu, zrobiliśmy konkurs na najdłuższą fujarę. Ten, kto miał najkrótszą, stawiał wszystkim piwo. Po tej nietypowej zabawie „Rudy 102” zmienił ksywkę na „Rudy 12cm” i to on postawił wszystkim kolejkę. A mówi się, że zero to null, nic nie znaczy.
Psio-kocie towarzystwo usiadło obok stołu, cierpliwie czekając na mój ruch, ale się nie doczekało. Półka, którą przydzieliła mi Helena, była pusta jak mój żołądek. Stał na niej jedynie samotny, biały… kefir. Łypnąłem na kiełbasę leżącą niżej, ale kątem drugiego zauważyłem, że ciotka też wbiła we mnie świdrujące oczka, więc zaniechałem kradzieży.
- Ani mi się waż! – warknęła groźnie, czytając w moich myślach.
- No co, ciocia? Na diecie jestem! – Chwyciłem butelkę i wypiłem prawie do dna.
- Bułkę możesz, ale odkup, jak będziesz wracał z roboty – powiedziała łaskawie.
Przywołała rozczarowane zwierzęta i wyszła z kuchni, gasząc peta w spodeczku. Natychmiast zjadłem dwie bułki, popijając resztką kefiru, a później następną, zagryzając kiełbasą. Miała jakiś dziwny smak.
Po niespodziewanie sutym śniadanku szybko przebrałem się w robocze ciuchy i walcząc z Rudym, który łasił się do nóg, założyłem adidasy. Nagle poczułem, że lewa skarpetka jest mokra. Zdjąłem buta, powąchałem i zakląłem.
- Ty rudy skurczybyku, nalałeś mi do buta!
- Pewnie w zemście za tę kiełbasę, co ją zeżarłeś! – Usłyszałem głos ciotki i zobaczyłem, że stoi w przedpokoju.
- Jaką kiełbasę? – Udałem głupa.
- Tę z mysich psitek! - powiedziała dobitnie.
- Z czego?! - Poczułem jak zielenieję.
- Tak mówił pan Henryk, który mi ją polecił. Wzięłam dla Rudego i uprzedzałam, żebyś nie jadł!
Zrobiło mi się niedobrze. Ciotka bez zająknięcia ciągnęła dalej.
- Rudy bardzo ją lubi i odkąd je, nie ma już zaparć.
W tym momencie poczułem, że moje zwieracze też puszczają. Pobiegłem szybko do łazienki i wtedy usłyszałem kolejne doniesienia ciotki:
- A na sraczkę najlepsze są kości. Kupiłam dla Pusi. Jej zawsze po nich przechodzi. Mam w lodówce goleniową... – Zaśmiała się złośliwie, a później dodała pojednawczo:
– No dobrze, żartowałam z tą kiełbasą. To zwykła podwawelska.
Na trawniku przed blokiem stał pan Henio, sąsiad ciotki. Dreptał w miejscu, patrząc intensywnie pod nogi. Kiedy przechodziłem, podbiegł do mnie niemrawo i pociągnął za sobą.
- Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi – powiedział, rozglądając się na boki.
- Panie Heniu, ale ja do pracy lecę – zaoponowałem.
Pan Henryk nalegał:
- Nie zajmę ci dużo czasu. Muszę coś znaleźć, a jak wiesz, kiepsko widzę.
Popatrzyłem na grube szkła w jego okularach i przypomniałem sobie, jak będąc u ciotki, lał sok obok szklanki. Miał jakąś dużą wadę wzroku i dodatkowo zeza rozbieżnego na prawe oko. Kiedy coś mówił, nigdy nie wiedziałem, czy to do mnie, bo latał tym okiem na boki.
- O co chodzi? – zapytałem uprzejmie.
Znowu się rozejrzał, a sprawdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, przysunął się bliżej.
- Moja żona zostawiła wieczorem w szklance szczękę, a ja chciałem rano popić leki i chlapnąłem tym, co było w środku przez okno. No i teraz Sabinka powiedziała, że jak nie wrócę z jej zębami w zębach, to mnie nie wpuści do domu. A wiesz, że ona jest do tego zdolna!
O jej zdolnościach dowiedziałem się już pierwszego dnia, kiedy się wprowadziłem. Wywołała awanturę na cztery fajery za to, że pan Henryk kupił ciotce kwiaty, choć de facto nie były dla Heleny, tylko dla pani Grażyny z parteru. Ciotka wybierała się do niej na imieniny i poprosiła sąsiada, by kupił wiązankę róż, ponieważ szedł akurat w stronę kwiaciarni.
Pani Sabina zrobiła wtedy niezły dym. Mówiąc szczerze, można ją było wysyłać na wszystkie wojny świata jako gaz bojowy, bo przy niej trup ścielił się gęsto. W tym wypadku kwiatowy trup, bo zazdrosna sąsiadka, która przez judasza podejrzała swojego męża wchodzącego do ciotki z bukietem, wpadła do nas z małpim krzykiem na ustach i w akcie destrukcji poobrywała łebki wszystkim różom. Przedtem, oczywiście, w łeb oberwał pan Henryk.
Miałem niezły ubaw, patrząc na tę akcję, bo Helenę z miejsca trafił szlag i pogoniła za różaną zabójczynią z teflonową patelnią, którą minutę wcześniej wręczyłem jej osobiście w podzięce, że mnie przygarnęła. Ciotka na szczęście nie trafiła w głowę pani Sabiny, ale niechcący pozbawiła głowy, a także skrzydła i trąbki, figurkę Anioła Gabriela, czyniąc go tym samym kaleką.
Zaśmiałem się na wspomnienie tego dnia, ale szybko opanowałem radość i postanowiłem pomóc biednemu sąsiadowi, którego los pokarał babą z piekła rodem.
Zerknąłem pod nogi. Przejrzałem cały rewir, na który mogła spaść nieszczęsna ”japka”. Trawa była świeżo skoszona, więc widać było wszystkie psie kupy, ale po sztucznych zębach pani Sabiny ślad zaginął.
- Może ktoś ją zabrał? – westchnął z rezygnacją pan Henio.
Pokręciłem przecząco głową.
- To nie portfel, tylko rzecz osobistego użytku – pocieszyłem sąsiada. - Pan by wziął?
- No ja nie, ale jakiś bezdomny…
- Panie Heniu, a na co bezdomnemu szczęka, jak on nie ma co jeść? – wydawało mi się, że logicznie wytłumaczyłem zależność.
- To może zabrała jakaś sroka? Tyle tu teraz srok. Więcej niż wróbli.
- A co? Złote zęby były w tej szczęce? Sroki na błyskotki lecą. Jak baby – wyjaśniłem staruszkowi.
W tym momencie coś pacnęło na moją głowę. Popatrzyłem w górę i zobaczyłem gołębia lądującego na parapecie. Dotknąłem włosów i poczułem ciepłą maź pod palcami.
- Noż, kurna! Obsrał mnie, gruchacz pierdzielony! – Spojrzałem jeszcze raz do góry i wtedy moim oczom ukazała się różowa szczęka kołysząca się radośnie na gałęzi krzewu - tuż nad moją zafajdaną grzywką.
Koniec cz. II
https://www.twojewiersze.pl/pl/wiersz,TTEuNjI4PzhYOXkyPjZ6NXcyVzY