Nieznana narracja
maj i jeszcze zimniejszy poranek wypełniony
warkotem samochodów. Uwielbiam te wschody
słońca, kiedy zapach twojej skóry to miszmasz
aromatu kawy, mleczka dla niemowląt i snu.
Rozogniam cię i sztywnieję napięciem twoich
przerzutni . Płochliwa jak uczennica, która
wylatuje z lekcji przez okno na złamanej stopie
metrum. To wszystko, co krzyczy, aż drży
materia widnokręgu u wylotu ulicy,
w bursztynowej poświacie promieni i zrzuca
nakrycia z głów przechodniów, lekkie skrytością.
Werony głodnej nas bardziej od rodzinnych stron,
z całodniowym biletem miejskiego transportu
i mapą miasta w plecaku. Gdzie wmasowujesz mnie
w siebie jak krem z filtrem. Gdzie nic z wyjątkiem
odgłosu naszych kroków nie stuka o bruk
codzienności. Daleko poza zasięgiem telefonów,
tych, którzy chcą do nas mówić, ale nas nie słyszą,
tych, którzy czytają te wersy, zagłębiając
w nich ręce po łokcie. I wiesz, to mogłoby
nawet wypalić. A jednak wypalamy się my.
W muśnięciu czubka języka, w przedmowie
i w posłowiu, w przypisach u dołu podbrzuszy.