Zimniocysko
- E, tak zem przystanyła, łokrowki łoglondom, cy wszystkie zdatne do sadzynio, bo cy jo wiem, cy z nik co wyrośnie?
- Jak majo kiełki, to co by miało nie wyrosnonć. Ino nie sodź za głymboko ani za płytko!
- Dobre, tatuś, dobre, zasadze, jak potrza – powiedziałam zgodliwie, a co se pomyślałam, to moje!
I tak, jak potrza, w przyryktowanyk rzondkak robiłam dołecki i wsodzałam te skiełowane drobne sadzenioki i te z wiynkszyk nakrajane łokrowki, i jak to przy robocie, rozmaite myślenie mie nachodziło. No, bo na ten przykłod – taki zimniok – mo kiełki abo ni mo, wsadzis w ziemie – wyrośnie abo nie; casem chrobok go podezre, casem obgnije, a innom razom wybujo, a bywo, ze i tam, ka go nie posadzo. Tak i z ludziami bywo – łociec, matka starajo się, zeby dziecka zaopatrzyć w zodatki do dobrego, a łóne po swojemu – rosno bujne i zdrowe abo dawajo się byle chrobokom podezryć, abo nawet i łod środka łatwo zgniliznom się zarozajo…
Ziymia urodzajno, wiosnom pochnie, dobrze sie sadzi. A cy mi ziomnioków i okrowków starcy? Przyglondom sie jim i widze, ze kapke utytłane, ale i dziwne jakiesi, niktóre cerwonawe.
– Tatuś – wołom – a jakieś ty sadzenioki kupił? Na pewno som to jonki? – i myśle se, ze jak go potrza, to go nigdy ni ma. No, to gramole sie ze zimniocyska, ide na miedze, tam worek ze zimniokami, na niem powinno pisać, co to za łodmiana. No, i pise: „ziemniak wczesny odmiana red anna”. Znacy sie – zogranicne! No, i mos – myśle se – jo sie zabrała za sadzenie jonków, a sadze hanki! Ło, świecie!
- Matuś, a co ześ ta chciała łode mnie? Wołałaś mie? – Znaloz się mój ślubny! – Adyć jo pole pod jarzyne sprawiom. Trza pomyśleć, gdzie kapuste i cebule posadzić, gdzie marchew, gdzie koper posioć.
- Na to jesce czas. Jarzyne sioć i sadzić bedziemy, jak koło kaplicki zacnie się śpiywanie mojówek.
- A jak ci tam idzie ze zimniokami? A nie sodź za gynsto ani za rzodko!
- Dobre, tatuś, dobre, zasadze, jak potrza – powiedziałam zgodliwie, a co se pomyślałam, to moje!
I dalij , jak potrza, w przyryktowanyk rzondkak robiłam dołecki i wsodzałam te skiełowane drobne sadzenioki i te z wiynkszyk nakrajane łokrowki i zaś, jak to przy robocie, rozmaite myślenie mie nachodziło. Bo jak ziomnioki nie lubio ani za gynsto, ani za rzodko, tak i ludzie – nojlepij się majo, kie do innyk ludzi majo ani za blisko, ani za daleko. Bo jak za blisko – za bardzo w innyk wrostajo, a jak za daleko – rozrostajo sie sami w sobie i łod tego gorzkno.
Zimnocysko moje nieduze, tom roz-dwa skońcyła sadzynie. Przysiadłam na miedzy, na worku po zimniokach, otrzepałam gumioki, oskrobałam kopacke. Łobejrzałam mojom robote, zadowolono, ze rzondki takie równiutkie, ze zimnioki w nik spokojnie bedo rosły, az do świyntego Jana (no, bo jonki, to po świyntym Janie juz bedo dobre i będzie sie dało ik udubać na łobiod). Ile to jesce roboty przy nik bedzie! Bo i dosadzić trza bedzie, kie który nie wzejdzie, i wyplewić trowe, i łokopać, i podsypać, i stonke, jakby się zalyngła, wyzbiyrać.
I przysło mi do głowy, ze życie to mo duzo wspólnego ze zimniocyskiem. Zasadzo cie – wyrośnies abo nie. Jak wyrośnies – bedzies żył zdrowo abo podgniwoł łod środka. A koniec końców – i tak cie pendroki podgryzać bedom. No, chyba ze ci łentowiny, znacy sie badyle, spolom. Ale cy to wiadomo, jako moda przydzie na koniec twojego zimniocyska?