Sen o matce
Kamień milowy, węgielny, przydrożny.
Turnusowa przestrzeń w pomarańczach.
Pomału fizyka rozdmuchuje popiół,
jednak cząsteczki
wciąż kreślą matce rzęsy.
Króluje światło podkradzione z aureoli,
od czubka do głębin.
Lokalna wieczność
spakowana w jeden cykl.
Stoi pewnie, balast nie wypacza kręgów,
złota godzina na długo przed diagnozą.
Ja, wersja S, ciasno dopinam objęcie.
Chwiejny pomost kruszy złogi chityny.
Wybiła rezerwa promieniotwórczości.
Rodzicielka nuci ochronne zaklęcia.
Pożegnalny wygłos nie daje się przekupić.
Zaczęło się nieuchronne,
przedwczesne rozmycie;
opalenizna nietykalna,
interferują prześwity,
wieczorny chłód studzi przedsionki.
Przebudzenie – syrop z piołunu,
ale i najwyższej próby ulga.