paragony
ja młody, on zabiegany.
Jedliśmy kanapki -
zrobione szybko na postoju,
w trasie.
Biegłem wkurwiony na świat.
Noc, śnieg, grudzień...
wigilia
a w głowie wrzask.
Biegłem.
Niezliczoną liczbę razy.
Siedzieliśmy przed szkołą,
codziennie
toczyły się rozmowy, wygłupy.
Nieistotne wtedy. Ale wszyscy
byliśmy... jacyś.
Dziś nie znamy własnych imion.
Pisałem z nią codziennie.
Młodsi. Głupsi.
Zasypiałem z telefonem
przytulonym do duszy.
A potem staliśmy w ciemności.
Dojrzali niby - pewni swego.
Pewni siebie.
Jechaliśmy szybko. I byliśmy
wolni. Zmęczeni, zgarbieni.
Wtoczyliśmy się na kolejne
wzniesienie. I wtedy
świat zatrzymał się
w swojej szerokości. Zagubiony
pośrodku pól i nieba.
Potem parę razy spadł mi łańcuch.
Wytrząsam te chwile. Co jakiś czas.
Zwykle przez przypadek.
Jak paragony ze starego portfela.
Paragon za ognisko - gdy napisałaś
do mnie list.
Paragon za piwo, które piliśmy
na ławce w parku.
Paragon za bilety autobusowe,
gdy jeździliśmy w kółko, bez celu.
Paragon z kina, gdy miałem
potrzymać jej kawę, a potem
już nigdy się nie zobaczyliśmy.
Paragon za przyjaźń,
której oczekiwałeś, a od której
ja uciekłem (parę lat później
spotkaliśmy się na imprezie
- gadaliśmy).
Wytrząsam, przeglądam.
Paragony za rzeczy mniej
i bardziej wartościowe.
Paragony - niektóre wytarte,
inne wygniecione.
I wszystkie po gwarancji,
dawno przedawnione.