Proces
mocny i niewzruszony,
jak dąb.
Posłuszny wobec głosu
z wewnątrz
wrosłem w nierzeczywistość
czarnoziemu, tratując korzeniami
wiele małych istnień, ich domy.
Delikatne pyłki,
wysłużone liście, drobne patyczki –
wszystko to, niesione wiatrem,
odbijało się
od chropowatego pancerza kory.
Było tam wiele mniejszych drzew,
którymi – z jakiegoś powodu –
gardziłem. Nie potrafię do dziś
przypomnieć sobie ich nazw.
Przyzwalałem nielicznym ptakom
na wicie gniazd w koronie –
odstraszały gryzonie
i pozbywały się owadów.
Tak, byłem mocny i niewzruszony.
Lecz, gdy odkryłem wobec czego
niewzruszona była moja moc,
mój wewnętrzny głos zamilkł.
Jakby skrył się…
Minęło sporo czasu, zanim
zdałem sobie sprawę,
że nie chcę być już, jak dąb,
i z dumą zacząłem przyglądać się
giętkim, wierzbowym gałązkom
na wietrze.