Po złoto
rodzaj zamieszania bliski katastrofie.
Dziwi się, że cię wtedy wyminęło bokiem.
Udało ci się ukryć w chmurze chemikaliów.
W narastającym rytmie opróżniania flaszek
uformowano radę niechętną osądzać,
niespragnioną wyroku. Sypiając pośrodku
głowy snutej kłamstwami znalazłem winnego.
Znalazłem własną winę. Na werdykt nie czekam.
Wylatuję najbliższym, pierwszym lepszym lotem.
Na swoje zachowanie nie szukam wymówek
(bo czas zamordowały w przewidziany sposób).
Cóż, jeślibym potrafił oglądnąć się z zewnątrz,
przestałbym być tym dupkiem, zgodnie z twoją radą.
Na ścianie, z projektora wyświetla się dramat.
Zagapieni widzowie wydają się maleć.
Gdy już zginie bohater, powrócą do życia.
Wpół drogi do roboty wpadną gdzieś na kawę:
tam gdzieś, gdzie dramaturdzy, śpiewacy, poeci,
praktykujący mówcy rozdadzą mądrości,
w standardowym refrenie wypunktują żale,
wyrecytują smutek, jakby na zawody.
Jeżeli to zawody, to raczej wygrywam.
Ostatnie okrążenie przebiegam zuchwale.
Medal błyska na złoto. Na szyi zadynda,
bo sobie zasłużyłem: Mistrz Świata w Idioctwie.
Dzieciak puszcza piosenki w busie do Omahy.
Znam dziewczynę, co płacze kiedy ćwiczy skrzypce,
bo nuty gra tak czysto, że się w nią wżynają.
Potem w formie melodii wypływają z oczu.
Teraz mi wszystko inne brzmi już na fałszywe.