Bez znieczulenia (cz.1)
No, mógłbyś się chociaż raz uśmiechnąć, zagadać do której z moich znajomych… przecież nie musisz z nimi gadać nie wiadomo o czym, ale mógłbyś się choć trochę wysilić. Siedzisz taki nabzdyczony, błądzisz wzrokiem po sali, po suficie… przecież nie liczysz chyba much, zresztą, skąd one by się tutaj wzięły?! Marudziłeś już przed wyjściem - że zmęczony, że nie znasz prawie nikogo, że właśnie sobie przypomniałeś o ważnym bilansie do przygotowania… Już ja cię doskonale znam, mój miły! Zmęczenie przeszłoby ci, jak ręką odjął, gdybyś się „zagadał” z facetem Matyldy, przy koniaczku, potem przerzucałbyś się żarcikami, aż do niewybrednych – z moją szefową, potem spierałbyś się z jej mężem na temat polityki… z Markiem – w sprawach etyki zawodowej… z Jankiem o historię w Biblii… No, byłoby ciekawie, tyle, że to nie twoje święto… No, ale nie musisz tak ostentacyjnie milczeć! Wszyscy będą mieli cię za ostatniego gbura, więc nie patrz na mnie ze zdziwieniem, kiedy próbuję zatuszować niezręczności i gadam za dwoje. Niby taki nieobecny, a dobrze wiesz, co się dzieje obok – no, naprawdę o mało nas nie skompromitowałeś tym dziwnym chrząkaniem, kiedy Matyldzia wygłaszała swoje zasady żywieniowe, dobrze, że cię powstrzymałam lekkim depnięciem! No i nie musiałeś się upierać w sprawie krawata – „ nie będę się wyróżniał, robiąc z siebie pajaca – po co ta gala, ty mi powiedz…”
O, znowu ostentacyjnie oglądasz sufit… jakbyś słuchał brzęczenia much!
Adam
I co ty chciałaś osiągnąć, ciągnąc mnie na ten bankiet? Jeśli ci się wydawało, że odpocznę, patrząc na twoje psiapsiółki, to się grubo (nomen omen) pomyliłaś… Sama widzisz – rewia mody, targowisko próżności, festiwal głupoty. Strzelasz oczkami na prawo i lewo, myślisz, że nie widzę, jak unosisz brew albo – ukradkiem – przewracasz oczami? Uśmiechasz się słodko, podziwiając czyjąś nową sukienkę, a widać, że ukradkiem, z błyskiem w oku rejestrujesz ponadnormatywne krągłości, których modny ciuch nie zamaskował. Śmiejesz się perliście, ubawiona opowiedzianym przez szefową sucharem, za którego powtarzanie chciałaś mnie zabić… Ze zrozumieniem kiwasz głową, przyznając rację Matyldzie, która twierdzi, że po siedemnastej niczego już nie jada – „Och, oczywiście, taka sytuacja towarzyska jak dzisiejszy wieczór jest wyjątkowa, grzeczność wymaga… ale na co dzień bardzo pilnuję tej zasady, dbam o formę i wagę, do czego i was zachęcam". Dzielnie powstrzymujesz się od wtrącenia uwagi, że ten bankiet to już czwarte w tym tygodniu spotkanie towarzyskie i że rozsądniej byłoby zadbać o kondycję wagi łazienkowej… No i czemu tak bazyliszkowo patrzysz na mnie, kiedy wydaję nieartykułowany dźwięk, czemu ukradkiem wbijasz mi obcas w stopę?!
Wydaje ci się, że nie widzę, jak taksujesz wzrokiem mój wygląd na tle innych mężów? Szkoda, że nie obchodzi cię, jak mało zabawne jest gadanie z nimi na trzeźwo; nie dałaś sobie wytłumaczyć, że lepiej będzie pojechać taksówką – „Rozumiem, kochanie, że jesteś zmęczony, ale przecież w tej sytuacji i tak nie powinieneś pić, więc spokojnie możesz prowadzić”… A zmęczonemu prowadzi się świetnie! A ciekawe, czemu nie ty?! Ach, no przecież! Taka ważna okazja, taki sukces wymaga świętowania w towarzystwie wdowy clicquot…
Jaki miałaś cel, ciągnąc mnie tutaj? Bez znieczulenia?! Chciałaś, żebym nauczył się znosić sytuacje, kiedy w powodzi słów niewiele słychać takich, które mają sens? I czemu się tak zdziwiłaś, kiedy wracając, ująłem w swoją (nie-pustą) rękę i serdecznie uścisnąłem dłoń bezdomnego, który na opustoszałym, cichym parkingu przypomniał słowa filozofa: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”?
cdn