Trafiony - zatopiony (16)
- Fajnie, że nie będę musiała na stałe mieszkać pod kołdrą, bo ci nogi capią – roześmiała się głośno, a ja poczułem, że zaraz zapadnę się jak stary tapczan, bo co, jak co, ale o higienę dbałem jak Krychowiak o przedziałek.
Skąd u mnie śmierdzące nogi? Przecież z mlekiem matki wyssałem zamiłowanie do szorowania wszystkiego od góry do dołu i nieoszczędzania na bawełnianych skarpetach bez dodatku sztucznego badziewia. No i na mydle, rzecz jasna. Zresztą z dbania o czystość byłem znany jeszcze w liceum, gdzie miałem nawet stosowną ksywkę - Fresh. Przyznaję bez bicia: z oddechem bywało różnie, ale to było wieki temu, gdy jeszcze paliłem fajki.
Pamiętam okoliczności kiedy je definitywnie rzuciłem. A było to na samym starcie mojego romansu z nałogiem, bo miałem wtedy 18 lat i paliłem zaledwie od roku. Pojechałem z moją ówczesną laską i jej dwiema psiapsiółkami na parę dni do Chłapowa. Beata miała ostrego zajobca na punkcie papierosów. Ścigała mnie jak gestapo i robiła jazdę o każde sztachnięcie. Raz najarałem się ostro przed spaniem, bo mnie wkurzyło, że jej koleżanki waletują z nami w jednym pokoju, a mnie już jądra bolały od braku konsumpcji tej wiele obiecującej znajomości. Umyłem zęby i położyłem się grzecznie, jak pan Bóg przykazał, obok mojej niedotykalskiej dziewczyny, a ta do mnie konspiracyjnym szeptem, że jestem „fuj”.
- Co ja zrobię, że one tak śmierdzą? – Miałem na myśli fajki, a te kretynki z łóżka obok zrozumiały, że ja o nich.
Na drugi dzień obrażone były wszystkie trzy, zabrały tyłki "w troki" i pojechały na Hel, a ja za karę zostałem sam (chociaż niezupełnie, bo z paczką najdroższych papierosów).
Wkurzony poszedłem nad morze i pokonawszy pierdyliard schodów, usiadłem na plaży i wypaliłem wszystkie w ciągu godziny. Oczywiście, na pożegnanie nałogu, porzygałem się jak kot i od tego czasu już nigdy nie wziąłem fajki do ust. Niestety, Beaty też nie. Odeszła tego samego dnia, bo na Helu poznała Arka, służącego w marynarce. Amor musiał wypalić z działa okrętowego dużego kalibru, bo Beata przestała być cnotką. Torpeda Arka wystrzeliła niespodziewanie i jesienią wzięli już ślub. Niedotykalska Beata zaciążyła i nie było to niepokalane poczęcie. Trafiony – zatopiony.
- No co masz taką minę? – Zaniepokoiła się Gabi, zaglądając mi w oczy. – Wyluzuj, żartowałam z tymi nogami. Nie znam drugiego takiego czyściocha.
- Jest mały problem – zacząłem.
- Nie taki mały, nie bądź skromny – Gabrysia nadal żartowała i wcale się nie zmartwiła, gdy powiedziałem o warunkach ciotki i utracie roboty w firmie Frankowskiego i spółki.
- Damy radę. Załatwiłam sobie pracę – pocieszyła mnie i pokazała lokal po drugiej stronie ulicy. – O, w tej kwiaciarni. Widzisz tę blondynę przed wejściem? To moja szefowa, pani Zosia. Zaczynam od pierwszego, bo pracownica, którą będę zastępować przenosi się do Wrocławia.
- Umiesz robić wiązanki? – Zdziwiłem się.
W ogóle byłem w szoku, bo nie sądziłem, że Gabi tak szybko załatwi sobie robotę. Tym bardziej poczułem się głupio jako facet, który swoją stracił jak niefrasobliwa panna cnotę.
- Kochany, nie tylko bukiety, ale i wieńce pogrzebowe. Kiedyś w wakacje dorabiałam u jednej kwiaciarki w Lublinie. Zołza z niej była okropna, ale przynajmniej wiem co i jak.
- Nie tylko w tej branży – zaśmiałem się głupio.
- Raz szefowa poprosiła mnie o dostarczenie wieńca do Dęblina, bo zmarł jej stryj, emerytowany pilot, zasłużony dla ojczyzny. Sama nie mogła, bo była akurat we Włoszech. No to dłubałam pół nocy biało–czerwony wieniec gigantycznych rozmiarów, a rano zawiozłam go na lotnisko, bo miał być zrzucony z samolotu, no wiesz, taka tradycja. A że miałam zdać relację z uroczystości, to musiałam zostać. Na początku była powaga, a potem nadleciał samolot, zrzucił wieniec, a ten zawisł na drzewie. Wlazł po niego jeden z żołnierzy i niewiele brakowało a spadłby na pysk. Nieboszczyk niemalże wypadł z trumny, bo jeden z tych kolesi co go nieśli, potknął się na prostej drodze. Aż słychać było jak tam w środku podskoczył. No i jeszcze orkiestra nie mogła grać, bo co rusz któryś parskał jak młody koń.
- No to nieźle.
- No. Pierwszy raz byłam na takim pogrzebie. Facet musiał być za życia niezłym jajcarzem.
Zadzwonił mój telefon. Okazało się, że Anka odebrała za mnie polecony z policji i pytała czy ma otworzyć. Sprawa z mafią wciąż była na tapecie, więc spodziewaliśmy się wezwań. List był jednak z komendy w Warszawie, a nie z Lublina. Okazało się, że odnalazła się moja Feroza, na której postawiłem krzyżyk, sądząc że została przerobiona na konserwy. Tymczasem auto było w całości, co zdziwiło mnie niebywale. Brakowało jedynie tylnych siedzeń, no i mnie, czyli właściciela.
Stała na policyjnym parkingu naprawdę w jednym kawałku. Była co prawda brudna jak prosię, ale i tak miałem wielką ochotę cmoknąć ją w kierownicę. Złodzieje, czyli cwaniaczki z bloku obok, którzy proponowali mi lewy interes, nie pogodzili się z moją odmową. Tak naprawdę zależało im na samochodzie, więc widząc, że w aucie zabrakło benzyny, zatankowali go, ale tylko po to, by wykorzystać do przewozu złomu skradzionego z działek pracowniczych, nieopodal naszego osiedla. Z tego też względu pozbyli się tylnych siedzeń. Niestety, po powrocie z akcji okazało się, że zniknęły one jak zmarszczki po liftingu, więc spanikowali i odstawili samochód w zupełnie inne miejsce.
- Mówiłeś, że to super bryczka, a to stary grat – oceniła ze znawstwem Gabi, urażając mnie tym do głębi.
- Nawet nie wiesz ile razem przeszliśmy. Jest jak stara, dobra żona – klepnąłem blachę i usiadłem za kierownicą.
Koniec cz. XVI