KOMES CZĘSTOMIR VII
Książę dał mi sługę, w osobie Piotra,
Ale on nie równał się z Głomaczem,
Bywał ponury i zamknięty w sobie.
A był ów Pietrek potężnej postury,
Już łysiejący na czubku głowy,
Nosił się skromnie, w szarej opończy,
Powiewającej przy lada skinieniu.
I usługiwał mi, nie mówiąc nic niemal,
(Ja też niekiedy nie mam ochoty rozmawiać),
Przez osiem – dziesięć godzin
Ech, co za męka milczeć tak długo!
I tak to trwało chyba w nieskończoność,
Aż kiedyś wreszcie (była już zima)
Do mej komnaty weszło dwóch mężów
Przynieśli ze sobą wezwanie od księcia.
Pietrek ukłonił się i wyszedł,
Ja mu podziękowałem za wierną służbę,
Poszedłem w ślad za tymi dwojgiem,
Zawiedli mnie do sali tronowej.
Książę, dziś widać w złym nastroju,
Przyjął mnie burkliwie, zganił za błahostkę,
Po czym przystąpił ad rem – oznajmił,
Że mnie przenosi do swego otoczenia.
Ukłoniłem mu się najniżej jak mogłem,
Przyjąłem to na pozór chłodno,
Lecz wewnątrz byłem pełen obaw,
Czy dam sobie radę z wyzwaniami?
„Widzisz, mój chłopcze – rzecze mi książę -
- słyszałem wiele o twej odwadze,
O roztropności, dlatego chciałbym,
Byś mi w miarę możności doradzał.”
„Podniosę twoje uposażenie
Ciągnął Bolesław z chytrym uśmieszkiem
- od dzisiaj będziesz pobierał ze skarbca
Tysiąc denarów, ni mniej ni więcej.”
Skłoniłem się do samej ziemi, dziękując za hojność,
Po czym udałem się do swej komnaty, którą mi wskazał
Książęcy podkomorzy, życząc mi zarazem
Dobrego dnia.
Opadłem na łoże, czując jak wraca do mnie
Ten ból znajomy, z kikuta ramienia,
Zapadłem w sen, próbując przespać
Ten atak bólu – lecz nadaremnie.
Wstawszy mniej więcej po dobrej godzinie,
Wezwałem swego sługę, opieszałego Pietrka,
Powiedziałem mu, że mnie boli,
Poleciłem mu udać się do Włady Bułgarki.
Wrócił po niedługim czasie, niosąc zdobycz,
Całą sakwę pełną zapachów wonnych,
Gęba mu jaśniała, w uśmiechu szczerzył
Swoje rzadkie już zęby.
Nasmarowawszy mój kikut ramienia,
Spytał, czy jeszcze czegoś mi nie potrzeba,
Po czym zapadłem w sen, dziwny sen,
Bowiem przyśniło mi się, żem już jest w niebie.
KSIĘGA DRUGA
Zbudził mnie dziwny, niepojęty lęk,
Dlaczego? O co? Doprawdy – nie wiem!
Uniosłem się na kikucie ramienia (nie boli)
Wkoło było ciemno, choć oko wykol.
Z wolna wzrok przyzwyczajał się do ciemności,
Dostrzegłem zarysy męskiej sylwetki,
Stał w półmroku, z obnażonym mieczem,
Po chwili przyskoczył do mnie zwinnie jak jaszczurka.
Poczułem na gardle zimny dotyk stali,
Jadowity szept dobiegł mych uszu:
„Oddaj pieniądze, kutasie jebany,
Albo pożegnasz się z tym światem.”
Cały w nerwach, namacałem figurkę,
I z całej siły walnąłem go w głowę,
Osunął się na ziemię; wygramoliłem się
Spod niego (był bardzo ciężki).
Niewiele myśląc, chwyciłem pochodnię,
I oświetlając drogę przed sobą,
Wyszedłem na korytarz – było tak cicho,
Że moje kroki budziły echo w pałacowych murach.
Zbliżyłem się do wejścia, gdzie pilnował strażnik,
Ściszonym głosem powiadomiłem go o sytuacji,
Ten szybko poszedł ze mną, wyznaczywszy zastępcę,
Poszliśmy do komnaty.
W pokoju leżało bezwładne ciało mojego napastnika,
Skulone na podłodze, nieruchome i zwiotczałe,
Toteż czym prędzej strażnik chwycił go za nogi,
Przywoławszy kolejnego kamrata do pomocy.
Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku,
Patrzyłem jeno, jak go wynoszą,
I czułem żal, iż nie mogłem im pomóc;
Lecz nie chciałem się wtrącać do ich powinności.
Poza tym, to ja byłem tu poszkodowany,
To ja padłem ofiarą podłej napaści,
Ze strony jakiegoś zazdrosnego frustrata,
Broniłem się jeno – tak, jak umiałem.
Poskarżyłem się na to wodzowi strażników,
Który obiecał mi wartę wystawić,
Jakoż już wkrótce widziałem pod wrotami
Jakiegoś rycerza o turzej posturze.
Warszawa, 29 XII 2024