Piosenka dla matki
Kiedy o niej myślę to najpierw,
widzę łąkę w zieleniach i koc,
radio trzeszczy: — latawce, dmuchawce,
lipiec pachnie jak owoców kosz.
Miałem wtedy lat sześć, nie więcej
i wpatrzone w nią serce szczenięce.
Idzie jesień.
Przekwieciły się łąki, wyżółkły,
upstrzył wiatr w pajęczyny traw morze,
a ja wciąż jakbym widział pośród nich
w jej sukienkę wplątany pól powiew.
Dziś spomiędzy jarzębin gron krwistych,
w złocie słońca i liści poszumie,
znów czerwony, soczysty się przyśnił
uśmiech niczym grający instrument.
Już pakuje walizki na zimę
migrująca, pierzasta hałastra,
gdybyż tylko to było możliwe —
ruszyć z nimi na skrzydłach w ślad lata.
Niebo wisi tak nisko nad ziemią
przystrojone w swą barwę jesienną,
jak nade mną pochylać się zwykłaś,
gdy w me sny szły koszmarów zagony,
lecz wiedziałem, że zmory rozgoni,
twoja twarz, w niej blask skryty księżyca.
Zmrok zapada.
Najpierw zmierzch w swoich ognistych oczach,
światłocienie ulicy naostrzał
wszystkie znaki, budynki, parkany,
zakochanych zarys na ławeczce
i kasztany szeregiem w alejce,
poprzemieniał w ciemniejące plamy.
I rozlewał się smołopodobnie
na ulice, na place, na domy,
szeleszczący wśród liści przechodzień,
płaszczem nocy zamiatając chodnik.
Skrzy się rosa w klejnotach tysięcznych,
w nieba oknie cyrkonie nad światem,
lecą łzy, leci klucz dzikich gęsi
w te cyrkonie, na łąkę, za latem.
Szara mgła, szarym pachnąca dymem,
w szarą ciszę świat wkoło otula,
czy to ty mamo przez tę mgłę płyniesz?
czy to tylko ułuda, mgły tuman?
Miga chustka na szyi jedwabna
i żar papierosa rozedrgany,
cichą postać noc czarna pochłania,
o bruk echem zgrzytają obcasy.
Latarnie sterczą blade jak noże,
kroją mrok w smugi ukośne, chłodne.