Do Muzy
muszę znów przywyknąć do patrzenia na nią.
Bardzo nie wygląda na weny piastunkę
i swego nie-wyglądu nie sprzedaje tanio.
Wiecznie jest zmęczona, wiecznie roztargniona,
wszak łózko jej wcale nie służy do spania.
Bezładnie unosi strudzone ramiona,
by czar rzucić na próby mojego pisania.
Widziałam na obrazach anioły przepiękne,
nieszczędzące poetom podpowiedzi twórczych.
W lutni mojej Muzy struny są pęknięte,
a gardło wraz z gestem Bachusa się kurczy.
Moja Muza nie stworzy wierszy o miłości.
Miała wprawdzie kiedyś z czekolady serce,
lecz gdy los nakazał jej surowo pościć,
z braku alternatyw zjadła je naprędce.
Najchętniej podrzuca cynizm i satyrę.
Czasem się rozmarzy, czasem zaklnie szpetnie,
W eksplozji pomysłów dróg zobaczy tyle,
że w szczytowym punkcie pracę swoją przetnie.
A gdy już mi wreszcie cokolwiek pomoże,
na koniec złowieszczo zębami zazgrzyta:
Pamiętaj, poetko, pisać każdy może,
Lecz wierz mi, nie każdy jest w stanie to czytać…