Sobotni poemat
Najlepiej mi pasuje rola Robin Hooda ale bez tej całej bandy Lady Marion wymykająca się nocą przed strażami mogłaby zostać na noc póki co szukam szufelki do kurzu zamieść u siebie najpierw potem dalej sprzątać zabierać nieuczciwym ale nie gwałtem ilekroć usłyszysz glos wstań i idź byłem dziś na spacerze wiosna rodzi się w tym momencie jest tak piękna ze nawet nie słychać czekam na liście aż się odwłosi łono świata można się tam ukryć w leśnych zakamarkach
Jestem w tym tłumie ale jakby nie w potoku strumieniu z boku przy witrynie z drugiej strony i na chwilę potem gdzie indziej fragmenty drzew ilu tu ludzi nie widać ze ktoś tu kiedyś był wcześniej znam teatry ulotne balony wieżę hejnał i to co będzie na scenie
Bluszczem i dymem unosi się scena chowa się w zanadrzu zapadnia piętrowa to słowa słowa słowa wibrują łzawe pod zdobiony sufit i wszystko jest teatralne nawet muszla klozetowa kochane stare deski pachniecie Szekspirem tyle stóp Hamletów z wami tańczyło gestem w maski nylon mój kopuły wnętrzu zajęczy susie pomiędzy aktami przytułku szaleńców sanatorium ozdrowieńcze mrugasz do mnie ze sceny latawcem aż to słońce marne jego promienie szukasz zrozumienia jak na skórce od banana po tej ziemi lepiej w górze kiedy ratujemy się przed upadkiem ze skrzydłami jak patyki złamane ile ma siły pisklak żeby przebić skorupę aktor nim wejdzie w buty dramatu cierpi za każdym razem dla mrugnięcia powieki sekwencja spełnionych marzeń