W przedsionku losu
drzwi otworzyć się nie chcą.
Którym szlakiem nie podążę,
błysk gilotyny przy końcu.
Kiedykolwiek goniąc swą dolę,
spazmów rozmytych atrapa.
Tak właśnie rozumu tułaczka
z losem mdłym spleciona.
W popędzie wiekopomnych chwil
zaduszonych zwałami krytyki
- dostrzegam światełko.
Mieni się rdzawą czerwienią
a to dzwon jak alarmowy.
Może w tym barwnym oczku,
odkryć mi furtkę przyjdzie.
Tę która wpuścić mnie zechce
i za nią trakt żywy znajdę.
Lecz jeśli to tylko złudzenie
głaszczące moje lepkie oczy
- upadnę niespełniony.
Dalej kroczę wbrew zamiarom,
pogrążony w heroicznej walce.
Spadnę lub wzlot zaliczę,
kasując stygmatyczne żądze.
Wypluję gorycz jak wulkan,
trawiąc żarem przeznaczenie...
I zgasnę.